Długa droga nad Jezioro Wiktorii (część I)
MARTA ZIELONKA • dawno temuKorzystając z porady sympatycznego staruszka, pracownika kolei, decydujemy się jechać nad Jezioro Wiktorii autobusem. Jezioro Wiktorii jest największym jeziorem w Afryce. Jego powierzchnia wynosi 68 tys. km2 – niemalże połowa znajduje się w granicach Tanzanii.
Moshi, 15 lutego
Korzystając z porady sympatycznego staruszka, pracownika kolei, decydujemy się jechać nad Jezioro Wiktorii autobusem. Jezioro Wiktorii jest największym jeziorem w Afryce. Jego powierzchnia wynosi 68 tys. km 2 – niemalże połowa znajduje się w granicach Tanzanii.
Po odwiedzeniu rano kilku hinduskich świątyń, docieramy na dworzec. “Droga będzie długa i męcząca” – wyjaśniają nam sprzedawcy biletów na zatłoczonym dworcu autobusowym. Chcemy jechać już dzisiaj, ale nie uda nam się to. Spóźniłyśmy się. 15 minut temu sprzedano ostatnie bilety. Trudno, pojedziemy jutro. Miejsce w autobusie na całą trasę kosztuje 22500 shilingów (22,5 $). Próbujemy stargować cenę. Udaje się zbić ją do 21 dolarów. Dobrze! Za 1500 shilingów można zjeść przecież trzy śniadania i dwa obiady!
Resztę dnia spędzamy opalając się w jednym z miejscowych barów. Wystawiamy się na słońce ku zdziwieniu innych klientów, którzy, spragnieni lub głodni, wpadają gromadnie co kilkanaście minut. Kupują najczęściej tzw. chips na mayai (frytki z jajkami). Przyrządza się je w ten sposób, że usmażone uprzednio frytki wrzuca się po prostu do jajek na patelni. Otrzymana w ten sposób potrawa przypomina trochę nasz omlet – wyglądem jedynie, bo w smaku jest zupełnie inna. Nie przyszłoby mi do głowy, żeby przygotować sobie takie jedzenie w Polsce, a tutaj zajadam się tym kilka razy w tygodniu lub wali na njegere (ryż z groszkiem), wali na maharagwe (ryż z fasolą) lub ugali (gęsta kasza przygotowywana najczęściej z mąki kukurydzianej, manioku lub prosa). Bardzo lubię przesiadywać w takich barach. Czas płynie spokojnie, muzyka dobiegająca z okolicznych domów miesza się z nawoływaniami muezinów do modlitwy. Tutaj, w Tanzanii, wyznawcy islamu żyją po sąsiedzku z chrześcijanami i hinduistami. Statystycznie muzułmanie stanowią ok. 35% ludności, chrześcijanie ok. 40%, następni w kolejności są wyznawcy hinduizmu i animizmu.
Do naszego hotelu wracamy nocą.
Moshi, 16 lutego
Wczesne śniadanie, bieganina po mieście, pakowanie w pośpiechu, utarczki z recepcjonistą, który każe nam płacić za kolejną noc, bo nie opuściłyśmy pokoju do 12:00, tak jak powinnyśmy (przy recepcji byłyśmy dokładnie o 12:05). W końcu jednak udaje nam się go przekonać, że naszym zamiarem nie było zwolnienie pokoju tak późno, po prostu tak wyszło i wreszcie docieramy na dworzec. Autobus, zgodnie z planem, powinien odjechać o 14:00. Nic niestety na to nie wskazuje. Czekamy i czekamy. Jedni podróżni zostawiają bagaże pod naszą opieką i idą do pobliskiego baru. Gdy wracają, my zostawiamy pod ich opieką nasze plecaki i idziemy coś zjeść – od tego czekania bardzo zgłodniałyśmy. Zjadamy wali na maharagwe i popijamy napojem imbirowym potocznie nazywanym tangawizi (imbir) – moim ulubionym. Na drogę kupujemy po trzy gorące chapati, które przemiła kucharka pakuje nam w gazetę.
Już na dworcu obserwujemy jednego chłopca klęczącego na małej macie. Siedzi przy ścianie i nieustannie uderza o nią głową. Niektórzy próbują przemówić do niego, ale on tylko wymachuje rękoma i dalej uderza głową w ścianę. Nie wiem jak długo tam jeszcze siedział, bo po 16 zjawia się nasz autobus. Pakujemy plecaki do włazów i siadamy na samym końcu autobusu — Jola, przy oknie, po lewej stronie, a ja obok niej. Po mojej prawej stronie też biali, Brytyjczycy, ojciec z córką, którzy zwiedzili już, oprócz Tanzanii, Mozambik, Malawi, Ugandę i Ruandę. Teraz jadą podbijać Kenię. Rozmawiamy z nimi o miejscach, które zobaczyli. Są w podróży już 4 miesiące. To ich ostatnie dni tutaj, w Afryce. Jedziemy mijając tanzańskie wioski.
Do granicy z Kenią docieramy w cztery godziny. Wszyscy z naszego autobusu wychodzą by pokazać lub wykupić wizę kenijską. Tylko my zostajemy. Jola jeszcze nie ma wizy kenijskiej i, prawdę mówiąc, nie zamierza jej kupować — teraz jedynie przejeżdżamy przez Kenię w ogóle się w niej nie zatrzymując. Ja mam wizę, ale tylko tranzytową, która jak mi się wydaje, mogła już stracić ważność. Dla nas teraz te 30 dolarów to niemało! Koniec końców, udaje nam się przejechać granicę nie będąc zauważonymi.
Kolejne kilometry pokonujemy bez problemów. Z nadzieją, że tak już będzie do końca, cała nasza europejska czwórka zapada w błogi sen. Na niedługo niestety. Po około pół godzinie budzą nas przekrzykiwania współpasażerów. Przecieram oczy i oto co widzę: przed naszym autobusem stoi grupa młodzieńców uzbrojonych w karabiny, za nimi – rozłożony na całej szerokości drogi drut kolczasty. Z szefem owej grupy rozmawia nasz kierowca. Tłumaczy coś, kaja się. Trudno usłyszeć z końca autobusu, gdzie siedzimy, o co dokładnie chodzi. Pytam więc siedzących przed nami dwóch mężczyzn, w czym problem. Jak się okazuje, owa grupa to ponoć kenijska żandarmeria, która domaga się zaświadczenia o ubezpieczeniu pojazdu. Nasz kierowca takiego papieru nie posiada i proponuje abyśmy wszyscy złożyli się i uiścili taką opłatę. Ludzie protestują wykrzykując: "To nie nasz interes. To właściciele firmy przewozowej nie dopilnowali, aby załatwić należycie wszystkie formalności. My już zapłaciliśmy za bilety!” Podróżni są zgodni i wymuszają na kierowcy, by zadzwonił do szefa firmy i załatwił z nim tą sprawę. On początkowo się nie zgadza wyjaśniając, że jest już północ i o tej porze nikogo nie ma w biurze. Widząc jednak zdenerwowanych pasażerów, dzwoni do szefa do domu. Rozmawiają dobrych kilkanaście minut. Ostatecznie, kierowca jakoś dogaduje się z dowodzącym żandarmerii. Po pół godzinie jedziemy już dalej kierując się do Nairobi. Jedziemy, mając nadzieję, że nic już nie zakłóci naszej podróży, a świecący tak bardzo tej nocy księżyc pomoże nam bezpiecznie dotrzeć do celu.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze