5 milionów motorów w Sajgonie
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuWenecja ma swoje gondole, Pekin rowery, a Sajgon motory. Ale wątpię, czy ktoś wykrzykując „ale Sajgon!” ma na myśli dwukołowce. A jednak pierwsze, co się rzuca w oczy po przybyciu do stolicy Wietnamu, to liczba motocykli sunących ulicami miasta. Wietnamscy kierowcy przestrzegają własnych przepisów ruchu drogowego. W skrócie można sprowadzić je do jednej zasady: kto się zatrzyma, ten frajer.
Wenecja ma swoje gondole, Pekin rowery, a Sajgon motory. Ale wątpię, czy ktoś wykrzykując „ale Sajgon!” ma na myśli dwukołowce. A jednak pierwsze, co się rzuca w oczy po przybyciu do stolicy Wietnamu, to liczba motocykli sunących ulicami miasta. Turysta, który prosto z klimatyzowanego samolotu wyjdzie w porze monsunowej (kwiecień-maj) poza budynek lotniska, przeżyje szok porównywalny z nagłym wrzuceniem do sauny pełnej brzęczących owadów. Wydawać by się mogło, że powietrze to lepka galareta nasiąknięta tysiącem dźwięków, która szczelnie oblepia każdy skrawek naszego ciała. Uliczna lawa pełna zapachów roślin, jedzenia i spalin wchłania przybysza z żarłocznością modliszki i unosi w kierunku, który uzna za stosowny. Poddanie się jej strumieniowi to najlepsze rozwiązanie.
Taksówkarz przy lotnisku zdaje się rozumieć po angielsku. Ba! Nawet sprawia wrażenie, że wie, gdzie znajduje się hotel, do którego chcemy jechać. To pozory. W rzeczywistości zawiezie nas tam, gdzie zechce. Do hotelu, który jemu się podoba. Możemy protestować, krzyczeć, złościć się, ale prędzej czy później znowu natrafimy na kogoś, kto chętnie nas podrzuci, choćby nie miał bladego pojęcia, dokąd chcemy jechać. Właściciele riksz i motorów są zawsze gotowi do podwiezienia turysty.
Nie uda nam się zrobić kilku kroków, żeby nie usłyszeć zaczepnego „hello”. Przywitać się po angielsku potrafią nawet dzieci, które jeszcze nie opanowały dobrze rodzimej mowy. Po „hello”, wypowiadanym na wszystkie możliwe sposoby, któremu towarzyszy zazwyczaj szeroki uśmiech, następuje zestaw pytań-haczyków. Pierwsze to: „Where are you going?” – bo przecież zawsze dokądś się zmierza. Jeżeli podamy cel, natychmiast możemy zostać tam zawiezieni. Jeżeli powiemy, że tak sobie chodzimy po okolicy, pojawi się propozycja pokazania nam czegoś interesującego, a żebyśmy nie zmęczyli naszych nóg, zaraz możemy wskoczyć na siodełko. Kiedy zbyt długo będziemy zastanawiać się nad odpowiedzią, zostaniemy zasypani kolejnymi pytaniami: „Where are you from?”, „How are you?”, „What's your name?”, „Are you married?”. I wreszcie: „Motorbike?”.I moglibyśmy spędzić cały dzień na udzielaniu odpowiedzi, gdyby tylko starczyło nam cierpliwości.
Kiedy zapragniemy przejechać się na motorze i przejdziemy pomyślnie cały zestaw pytań-haczyków, zaczyna się problem ceny. Okazuje się bowiem, że nasz rozmówca poza pytaniami, którymi zasypał nas, zanim zdążyliśmy zniknąć za zakrętem, nie zna ani słowa po angielsku. Zdarza się wówczas negocjowanie ceny przez rysowanie cyfr patykiem na piasku.
Po kilku doświadczeniach związanych z jazdą motorem po Sajgonie bez przesady mogę zaliczyć ją do sportów ekstremalnych, przy których skok na bungee wydaje się spokojną rozrywką. Wietnamscy kierowcy przestrzegają własnych przepisów ruchu drogowego. W skrócie można sprowadzić je do jednej zasady: kto się zatrzyma, ten frajer. Kiedy wietnamski motocyklista widzi zielone światło, to wie, że należy jechać, kiedy dostrzega czerwone, to dla niego znak, że jechać można. Jazda pod prąd też jest w porządku. A jeżeli turystka z Polski prawie dostaje przy tym zawału, to ciekawe, co powie na ostry zakręt i wciskanie się niemal pod kątem 90 stopni między ciężarówkę a wysoki krawężnik. Turystka nic nie powie, bo mowę jej odebrało. Podobnie jak w momencie kiedy jej kierowca wjeżdża między dwa autobusy, a pasażerka ociera kolanami o ich blachy.
Anioł Stróż najwyraźniej wziął pod uwagę moje cierpliwe odpowiadanie po raz setny na pytanie: „Where are you going?”, skoro z takich przejażdżek udało mi się wyjść bez większego uszczerbku na zdrowiu, bo przecież parę otarć i siniaków się nie liczy.Mój podziw wzbudziły zdolności logistyczne motocyklistów z Ho Chi Minh City (oficjalna nazwa Sajgonu). Do tej pory wydawało mi się, że na motorze zbyt dużo przewieźć się nie da. Zmieniłam zdanie, kiedy zobaczyłam załadowane w poprzek na motor małżeńskie łoże, dwie okazałe świnie, siedem worków ugotowanego makaronu ryżowego. Przy tych wyczynach transport kilku tuzinów kur w klatkach czy jazda czteroosobowej rodziny (mama, tata i dwoje dzieci) na jednym siedzeniu wypadały już blado.
W Sajgonie mieszka 8 milionów ludzi, motorów jest 5 milionów. Wśród mężczyzn popularne jest powiedzenie „masz motor – masz dziewczynę”. Dlatego młodzi chłopcy za punkt honoru przyjmują sobie zakup dwukołowca. Ale dziewczyny i kobiety wcale nie są gorsze. Wiele z nich dojeżdża do pracy w restauracji czy w hotelu własnym xe om. Filigranowe śliczne Wietnamki podróżują w bucikach na obcasie, a ich jedwabne stroje falują na wietrze.
Rozwinęła się tu specyficzna moda motorowa. W sklepach można kupić specjalne maski, którymi zakrywa się twarz dla ochrony przed spalinami. Można wybierać desenie i rozmiary. Na jednych widnieją bohaterowie kreskówek, na innych drogie hafty. Kobiety mogą zaopatrzyć się w bluzki ze specjalnymi długimi kołnierzami z wiązaniami, którymi zasłaniają sobie usta podczas jazdy motorem. Panie kupują też długie rękawiczki, bo elegancka Wietnamka ma białą skórę i musi unikać słońca. Nie dziwi więc widok wątłych dziewcząt zasłoniętych po czubek głowy niczym mumie.
A jak w mieście pełnym motorów radzą sobie piesi? Ulicami pędzi szeroka rzeka dwukołowców i wydaje się, że przejście przez nią jest niemożliwe. Należy po prostu wkroczyć na jezdnię i wolno przesuwać się na drugą stronę, żeby prowadzący wszelkie pojazdy zdążyli zauważyć pieszego. Początki bywają trudne, ale kiedy już nabierzemy wprawy, okazuje się, że ta motocyklowa rzeka jest całkiem przyjazna. Żaden kierowca nie złości się, że musi wyminąć pieszego, po prostu zwalnia, często zdąży jeszcze krzyknąć „hello”.
Po kilku dniach spędzonych w hałaśliwym, dusznym, ale pięknym Sajgonie można przywyknąć do motorów. I trudno wyobrazić sobie inny środek transportu, kiedy trzeba dostać się dokądkolwiek. Zarzuca się wówczas plecak na plecy, kapelusz mocniej przywiązuje pod brodą, aparat ustawia się na kolanach i jazda! Trzeba tylko mocno trzymać się kierowcy i nie rozglądać się za dużo na boki. A boki kuszą – straganami pełnymi owoców, flagami z sierpem i młotem, kafejkami z aromatyczną jak nigdzie na świecie kawą, pagodami i katedrą Notre Dame, sterczącą niby samotna wyspa pośród fal motorów. Wietnam jest piękny i różnorodny, dlatego będzie o nim kilka opowieści.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze