Zwrot w pół drogi
MAŁGORZATA SULARCZYK • dawno temuTo dość dziwna sytuacja – wspólne zamieszkiwanie po rozwodzie, gdy teoretycznie nic Was nie łączy. Jednak piszesz „chyba go już nie kocham”. Nie rozumiem – to dlaczego się rozwiodłaś? Czy to miała być tylko demonstracja i liczyłaś, że on się „opamięta”? Ryzykowna droga...
Witaj, Margolu!
Piszę do Ciebie, bo już nie potrafię sobie z Tym wszystkim, co mnie otacza, poradzić. Mam 28 lat i wspaniałą 4,5-letnią córkę. Od września poprzedniego roku jestem po rozwodzie. Moje małżeństwo było stałą huśtawką, żyliśmy od awantury do awantury. Mój mąż miał za sobą – mimo swojego młodego wieku, 23 lata – krótkotrwałe, nieudane małżeństwo, z którego nie miał dzieci. Na początku naszego związku wszystko układało się dobrze, po urodzeniu córki zaczęły się obowiązki i proza zwyczajnego życia. Teraz wydaje mi się, że nie dojrzał wtedy jeszcze do bycia mężem i ojcem. Dużym problemem była jeszcze jego matka, która wtrącała się ciągle do naszego życia. Rozgrzeszała go sumiennie z każdego wybryku, tłumacząc albo specyficzną pracą, albo kolegami (których notabene nigdy nie zdążyłam poznać).
Czułam się jak w klatce, osaczona z jednej strony przez męża, który sam wychodził, prowadził poza domem życie, o którym mało co wiedziałam (a mnie niestety nawet koleżanki odwiedzać nie mogły), a z drugiej strony przez kontrolującą mnie teściową, która czuwała nad naszym małżeństwem, żeby czasem się nie rozpadło, bo przecież to jego drugie. Czułam, że moje życie nie wygląda tak, jak bym chciała, że mój związek nie jest zupełnie normalny. Nie miałam podobnego życia jak moi znajomi, a tak bardzo chciałam, żeby moja córka miała normalny dom i ojca.
Decyzję o rozstaniu podjęłam sama, z naszego wspólnego domu wyprowadziłam się do rodziców, aby łatwiej i spokojniej przeżyć rozwód. Sprawa w sądzie przeciągnęła się, mój mąż mieszkał sam w naszym wspólnym mieszkaniu, a ja gnieździłam się z córką w małym mieszkaniu z rodzicami i bratem, spałam na materacu, przez 9 miesięcy mieszkałam na walizkach. Po rozwodzie wróciłam do naszego mieszkania, chciałam z mężem dojść do porozumienia i spłacić jego połowę mieszkania, ale on zażądał sumy, na którą niestety nie było mnie stać i nie stać mnie nadal. Zaczęliśmy mieszkać razem, sytuacja wyglądała bardzo różnie, czasem myślałam, że może się wszystko jeszcze jakoś ułoży, że on coś zrozumiał, ja przez cały ten czas, kiedy nie byliśmy razem, starałam się wyjaśnić mu powody mojej decyzji o rozwodzie, ale on winę próbował zrzucić na mnie, a sam mówił o wielkich uczuciach do mnie i do córki. Czasami w rozmowach przyznawał się do swoich błędów, ale w codziennym życiu wyglądało to zupełnie inaczej.
Teraz już wiem, że to nie ma sensu, że z tej mąki chleba nie będzie, ale niestety mieszkamy razem. Ja w tej chwili straciłam pracę i jestem na jego „łasce”, mieszkanie też jest nasze wspólne, więc ani ja, ani on nie chcemy się z niego wyprowadzić. Dla mnie jest to w tej chwili jakaś niezrozumiała walka o to, kto dłużej wytrzyma, a kto „pęknie”. Niby mieszkamy razem, razem jemy kolacje, razem zajmujemy się dzieckiem, a żyjemy osobno. On ma swoje sprawy, o które ja nie pytam, wydaje mi się (wiem o tym), że i tak szuka sobie kogoś, że jest ze mną, bo nie potrafi być sam. Zresztą ze mną jest podobnie, z jednej strony mam ochotę to wszystko zostawić, zabrać córkę, wyprowadzić się bardzo bym chciała – tylko dokąd? Przeraża mnie myśl, że sama sobie nie poradzę, że nie podołam finansowo (ustalone mam marne alimenty, z których dziecka się nie utrzyma). Z pracą w moim mieście też ciężko, szukam ciągle, bo normalne zarobki też pozwoliłyby mi uwolnić się z tej toksycznej sytuacji.
Zła jestem na siebie, że nie jestem na tyle silna, aby się od tego wszystkiego odciąć, bo z dnia na dzień czuję się coraz gorzej. Nie wiem, co robić, pogubiłam się już w tym wszystkim, rządzą mną skrajne emocje. Czasem, kiedy go dłużej nie ma (bo też się tak zdarza, że znika na tydzień lub dłużej, nie dając znaku życia, nie interesując się córką), obie zaczynamy już żyć normalnie, nie myślę o nim i wpadam w rytm codzienności, tej samotnej, a wtedy pojawia się znowu nagle, jak gdyby nigdy nic przychodzi i znowu na kilka tygodni burzy ten spokój, a ja sama nie wiem, dlaczego pozwalam mu to robić. Męczy mnie ta sytuacja strasznie, nie wiem, co czuję, już nie mam w sobie tego bólu i żalu, coś jednak jest nie tak, nieokreślony smutek. Piszę ten list do Ciebie i płaczę, bo nie wiem, co mam dalej robić. Żyję pod jednym dachem z mężczyzną, któremu nie ufam, któremu nie wierzę, z którym nie stworzę już normalnego domu (ja nie utrzymuje kontaktu z jego rodziną, on z moją też nie), a przede wszystkim – którego już chyba nie kocham… A z drugiej strony jest ojcem mojego dziecka, żaden inny go w tej roli nie zastąpi. I ten strach, co będzie dalej. Przestałam wierzyć w siebie, wytrwałość, jaką miałam na początku, kiedy podejmowałam decyzję, gdzieś się rozmyła, pogubiłam się w tym wszystkim.
Będę wdzięczna za jakiekolwiek wskazówki, bo teraz wydaje mi się, że to jakiś zły sen, z którego nie mogę się obudzić.
Pozdrawiam serdecznie,
Magnolia
***
Droga Magnolio,
Ustalmy jedno: nie po to człowiek czyści buty, żeby za chwilę z rozmysłem wdepnąć w coś, co pachnie i wygląda nieprzyjemnie. Niby tak właśnie jest, a jednak…
Zastanawiam się, co Cię skłoniło do wprowadzenia się na nowo do byłego już męża. W ten sposób przekreśliłaś decyzję, którą podjęłaś wcześniej. Rozumiem, że mieszkanie u rodziców było uciążliwe, ale psychicznie bezpieczniejsze dla Ciebie i córki – bo przecież ona chłonie wszystkie te napięcia między Wami, chłodną atmosferę, wzajemne pretensje. Nawet jeśli były mąż miałby cokolwiek przemyśleć, to otrzymawszy Was z powrotem niejako „na tacy”, nie zaprzątał sobie więcej głowy, tym bardziej że miał Cię pod ręką i mógł sączyć Ci w duszę poczucie winy za całą sytuację. Twojej winy, dla jasności. Nawrócenia po rozstaniu, a zdarzają się przecież dość często, wymagają zazwyczaj neutralnego gruntu, odległości i czasu do przemyśleń. Dlaczego nie zażądałaś, aby to mąż Cię spłacił? Jeżeli w mieście, w którym mieszkasz, jest trudno o pracę, pomyśl o przeprowadzce. Nie masz gdzieś jakichś kuzynek, kuzynów, przyjaciół, którzy mogliby wesprzeć Cię – przynajmniej w pierwszych krokach? Koniecznie powinnaś się usamodzielnić, i to niestety możliwie daleko od byłego męża. Wtedy będziecie mogli zamknąć sprawy finansowe – albo otworzyć nową perspektywę dla Waszego związku. Chociaż z perspektywy, którą opisałaś, trudno to sobie wyobrazić.
Najważniejsza w tym wszystkim jest Wasza córka. Zastanawiam się, jak ona to znosi. Nie piszesz wiele na temat atmosfery w domu, ale wyobrażam sobie, że nie należy do pogodnych i bezproblemowych. Teraz właściwie zyskał: nie masz (bo nie możesz mieć) do niego pretensji, że prowadzi osobne życie, a z kolei ma w domu i Ciebie, i córkę – ma z kim pogadać, z kim się pobawić, nie musi o nic zabiegać i jeszcze w chwili gdy nie masz się z czego utrzymywać – może okazać swoją wielkoduszność – wszak nie jest do niczego zobowiązany… Oj, Magnolio, zastanawiająco skomplikowaną rzeczywistość sobie namotałaś.
Możesz znów uwierzyć w siebie, musisz tylko znów zdecydować się na rozstanie. Bez żadnych okresów przejściowych, rozwiązań połowicznych, działań na pół gwizdka. Z perspektywy odzyskasz ostrość widzenia. Próba sił „kto kogo” w obecności córki to nieudany pomysł. Ona zapłaci za tę Waszą przepychankę zbyt wielką cenę, poza tym wdrukowujesz jej fatalny wzorzec rodziny – czy chcesz, żeby powieliła ten model? Twój były mąż może być fantastycznym ojcem (jeśli tylko nie będziesz mu utrudniała kontaktów z córką, a on z kolei do tych kontaktów będzie się poczuwał, bo z tym też różnie bywa) – nie musicie w tym celu mieszkać pod jednym dachem. Być może właśnie wręcz przeciwne.
Z końcówki Twojego listu przebija nutka rozgoryczenia, że to się wszystko po rozwodzie nie ułożyło od razu lepiej, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wydaje mi się nieodparcie, że właśnie na to liczyłaś. Nie dałaś jednak byłemu mężowi szansy na walkę – być może wcale jej nie podjął? Czas, droga Magnolio, spojrzeć prawdzie w oczy. Wycofałaś się z tej drogi, na której mogłaś zyskać wiarę w siebie, ale trzeba na nią wrócić, choć straciłaś dużo siły i energii na dziwną stagnację, która do niczego nie prowadzi. Jak mawiają, potrzeba jest matką wynalazku – kiedy będziesz musiała sobie poradzić, nie będziesz miała innego wyjścia, niż sprostać temu wyzwaniu. Uwierz w siebie, znajdź rozwiązania, zastanów się, gdzie i jaką pracę możesz dostać poza swoim miastem, gdzie mieszkają życzliwi Ci ludzie, zorganizuj sobie choćby prace dorywcze i zbierz trochę pieniędzy na rozpoczęcie własnego życia. Kiedy staniesz na nogi, świat zacznie wglądać inaczej. I zobaczysz, ze stać Cię na wiele, choć dziś wydaje Ci się to niemożliwe.
A potem… poślij męża po rozum do głowy. Może nie zabłądzi…
Margola
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze