Upał po polsku
URSZULA • dawno temuLubię, kiedy jest gorąco, ale nie w mieście. Wysokie temperatury świetnie sprawdzają się na plażach, gdzie można paradować w samym kostiumie kąpielowym i kiedy tylko poczuje się taką potrzebę, ukoić zmysły w chłodnej wodzie. Wtedy wystarczy tylko dobry sunblock, odżywka do włosów i delikatny spray zapachowy, by czuć się piękną, zadbaną i seksowną. Natomiast miasto latem to koszmar, którego nie da się z niczym porównać.
Jest wiele niebezpieczeństw czyhających na współczesną kobietę, która za wszelką cenę usiłuje być zadbana i elegancka, ale chyba najgorszym z nich jest upał. Dlatego, kiedy na dworze jest 35 stopni i wilgotność powietrza przywodzi na myśl saunę, a ja widzę śliczną panią, która w nienagannej fryzurze i makijażu, w czerwonej letniej sukience, z butelką wody w ręce posuwistym krokiem przemierza ulice miasta — nie wierzę własnym oczom. Dlaczego ja, chociaż kiedy opuszczam dom, wyglądam tak samo jak owa pani, po piętnastu minutach zaczynam przypominać ponure czupiradło? Włosy wyglądają, jakbym ich wcale nie myła, makijaż, choć delikatny i letni, zaczyna spływać razem z nieprzebranymi ilościami potu, sukienka jest nieświeża i wymięta, a stopy w ślicznych, letnich sandałkach powoli przybierają kolor czarny.
Zacznijmy od początku. Żeby dojechać z domu do pracy, mam do wyboru dwa środki komunikacji: rower albo autobus. Obydwa nie nadają się do niczego. Rower z przyczyn wiadomych, autobus z przyczyn niejasnych. Autobusy miejskie, wśród których coraz mniej przedpotopowych ikarusów, wyglądają na takie, które klimatyzację mieć powinny. Jednak temperatura panująca w środku wcale na to nie wskazuje. Nawet kilka minut w rozgrzanej blaszanej puszce w bezpośrednim sąsiedztwie spoconych panów po pięćdziesiątce psuje humor na cały dzień.
Druga sprawa: w Polsce długo jeszcze nie będzie klimatyzacji we wszystkich biurach. To chyba wynika z faktu, że wszyscy przywykli uważać nasz kraj za miejsce, gdzie panuje wieczna zima. Może nie mija się to całkiem z prawdą, jednak nikomu nie życzę trzech miesięcy upału bez najmniejszej szansy na odrobinę ochłody. Gdzieś wprawdzie są biura, które mogą poszczycić się takim luksusem, ale to, w którym pracuję, w tej grupie się nie znajduje. Jest wprawdzie jakiś wentylator, ale pomaga tyle co nic. Po kilku godzinach spędzonych przy biurku zaczynam w panice myśleć o jakimś miejscu, w którym mogłabym się chociaż odrobinę ochłodzić. Taras, na który wszyscy wychodzą, żeby zapalić, nie rokuje większych nadziei. Może więc przerwa na kawę w pobliskiej kafejce? Sprawdzam po kolei: pierwsza napotkana kawiarnia nie ma klimatyzacji, druga to samo. Do trzeciej nawet nie wchodzę.
W trakcie mojego spaceru w poszukiwaniu ochłody robię się coraz bardziej spocona i coraz bardziej wkurzona. Idę coraz dalej: sklepy — nic z tego, McDonald — można pomarzyć, tylko banki są klimatyzowane, ale w mojej sytuacji niezbyt przydatne — nie mogę tak po prostu wejść do banku i siedzieć. Wracam do pracy wściekła, rozczochrana i z dzikim wejrzeniem. Kilka kolejnych godzin przy biurku, znowu rozgrzane autobusy i jestem w domu, w którym również panuje niemiłosierny skwar.
Brudna, spocona, zakurzona i rozmazana wchodzę pod prysznic i puszczam na siebie strumień zimnej wody. Powtarzam cały rytuał, który odprawiałam już rano: odświeżający żel pod prysznic, chłodzący balsam do ciała i żel do stóp, dezodorant, woda w sprayu, czysta sukienka, delikatny makijaż. Jeszcze kilka takich dni, a naprawdę zacznę trzymać bieliznę w lodówce, tak jak Marilyn Monroe w filmie „Słomiany wdowiec”, tylko chyba to także nie zda się na zbyt wiele. Każde wyjście z domu powoduje, że wracam w takim samym żałosnym stanie.
Nic dziwnego więc, że zastanawiam się, skąd w moim mieście biorą się te wyświeżone, uśmiechnięte, letnie panie w lnianych sukienkach. Może mają mnóstwo pieniędzy i mają klimatyzację w domu, w pracy i w samochodzie. Jednak z braku takiego luksusu w miejscach dostępnych dla przeciętnych śmiertelników w Polsce ciągle jedynym powszechnie znanym sposobem na walkę z upałem jest zabranie do torebki pożółkłego ręcznika, kostiumu kąpielowego w kwiaty i pięciu piw i udanie się nad najbliższy zbiornik wodny (to nic, że brudny i w centrum miasta). I tam właśnie tłumy podstarzałych pań i panów rozbierają się do rosołu, ukazując światu swoje mało apetyczne kształty, i z lubością pławią w brązowawej wodzie, nie zwracając uwagi na tłumy przechodniów i przejeżdżające samochody. Na główne ulice miasta wylegają tłumy panów z łysinką i mięśniem piwnym, którzy zupełnie bez żenady przechadzają się ubrani tylko w sandały i szorty. Gromadki dzieci kąpią się w parkowych fontannach, ochlapując wodą Bogu ducha winnych przechodniów, którzy właśnie spieszą się do pracy albo na ważne spotkanie.
Zawsze dziwiłam się, obserwując owe niekulturalne zwyczaje rodaków. Jednak teraz, kiedy po raz pierwszy przyszło mi spędzać lato w mieście, w którym o klimatyzacji można tylko pomarzyć, zrozumiałam w pełni ich desperację. Jeszcze kilka takich upalnych dni, a z pewnością dołączę do gromadki emerytów opalających się nad najbliższym parkowym bajorkiem.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze