Smoczy owoc i pikiel z węża
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuDługo można spacerować slalomem między często zadziwiającymi specjałami – kurami ugotowanymi wraz z głowami, świńskimi ryjami i zwiniętymi niczym ślimaki kiełbaskami z rusztu. Każdy sprzedawca w czymś się specjalizuje. U jednego skosztujemy soku z zielonego orzecha kokosowego, u innego słodkiego ciasta, u następnego zjemy omlet z warzywami i ziołami.
– Może masz ochotę na jajeczko? – zapytałam Połówka, kiedy przechadzaliśmy się po jednym z wietnamskich targowisk. Obok nas kilku mężczyzn przycupnęło na miniaturowych plastikowych stołeczkach i z apetytem wyjadało zawartość kaczego jaja. Jednak wnętrze skorupki nie skrywało bynajmniej smakowitego żółtka, lecz dobrze rozwinięte, ugotowane pisklę. Panowie bowiem zajadali hot vit lon, czyli duszony kaczy embrion.
– A może węża? – zagaiłam, kiedy mijaliśmy „stoisko” z gadami. Węże we wszelkich rozmiarach i kolorach leżały poukładane w słojach niczym pikle. Połówek nie dał się namówić ani na węża, ani na żabę, ani nawet na nietoperza i szczura. O psa wolałam nie pytać. Choć w Sajgonie bez problemu znaleźć można restaurację serwującą dania z czworonogów i chociaż zjedzenie psiego mięsa w odpowiednim dniu kalendarza księżycowego rzekomo zapewnia szczęście, a ja życzę Połówkowi jak najlepiej, wydało mi się to szczytem barbarzyństwa. Zresztą Połówek stwierdził, że przechodzi na wegetarianizm, co w Wietnamie okazuje się bardzo łatwe. Co krok napotkać można wegetariańskie knajpki, a warzywa i owoce są tu nie tylko wyjątkowo pyszne, ale i dostępne w niespotykanych w naszym kraju ilościach. Egzotyczne, dorodne i zadziwiające swą różnorodnością. Zakupy na targu owocowym są jak wizyta w cudownym ogrodzie. Jaskrawo kolorowe kopce kuszą zapachami i kształtami. Mieszają się tu kolory i smaki.
Stosy włochatych rambutanów o połyskliwych wnętrzach obok soczystych, już obranych i gotowych do zjedzenia ananasów. Czerwone, dorodne banany obok maleńkich i słodkich niczym kwiatowy nektar bananków. Sterty wyglądających jak przerośnięte grejpfruty pomelo i pomarańczowo-zielone papaje.Tu fioletowy mangosten o kwaskowatym białym miąższu, tam przypominające pomarszczone śliwki liczi, a dalej persimon o twardej, pomarańczowej skórce. Wielki niczym zielonkawy bochen chleba jack fruit, który może osiągać wagę nawet do 50 kg, w pobliżu drobnych owoców zwanych smoczymi oczami (dragon’s eye fruit).
Naszym wiernym towarzyszem wyprawy został dragon fruit (smoczy owoc). Nie tylko dlatego, że ze swoją karmazynową skórką z zielonymi jak u kalarepy wypustkami wydał nam się wyjątkowo urodziwy. Jego mięsiste białe wnętrze nakrapiane czarnymi pestkami okazało się bardzo smaczne i szybko zaspokajało głód i pragnienie. Zdecydowanie stroniliśmy tylko od durianów, owoców o wyglądzie kolczastego gniazda os. Ich duszący zapach z powodzeniem mógłby brać udział w konkursie na odstraszacza niechcianych gości. Mówi się, że durian pachnie jak piekło, a smakuje jak niebo. Musi to być niebo azjatyckie. A może ma coś wspólnego z faktem, że owoc uważany jest za afrodyzjak? Z durianem nie można wchodzić do hoteli i do autobusów, nieprzestrzeganie tych zasad grozi karą grzywny. I nie jest to żart.
Zupełnie niepowtarzalny aromat, który na długo zostanie mi w pamięci, ma wietnamska kawa (ca phe), i to obojętnie, czy pije się ją w eleganckiej kawiarni, czy w przydrożnej jadłodajni, gdzie kury rozgrzebują klepisko. Wszędzie serwuje się ją podobnie, zaparzaną w maleńkich ekspresikach zbudowanych z sitek nakładanych na szklankę. W upalne dni, a takich jest większość w Wietnamie, zaparzoną kawę przelewa się do szklanki wypełnionej lodem. Bardzo miłym preludium do małej czarnej jest podawana tutejszym zwyczajem herbata jaśminowa. Szklankę mrożonego delikatnego naparu można dostać nie tylko w kawiarni. Goście częstowani są nim w biurach turystycznych, hotelach i w sklepach.
Kolejnym kulinarnym odkryciem jest sok z trzciny cukrowej. Sok jest wyciskany na zamówienie. Trzcinę zgniata się w maszynie przypominającej magiel. Potem dodaje się pokruszony lód, czasami odrobinę soku z limonki lub ananasa i pyszny, sycący i zdrowy napój gotowy. Nieopodal naszego hotelu w Hanoi na gwarnej ulicy znajdowała się pijalnia soku z trzciny cukrowej. Przykurzone pomieszczenie wielkości garażu na malucha, zawalone wytłoczkami z trzciny, zawsze pełne było amatorów słodkiego napoju. Wpadaliśmy tam co wieczór na jedną szklaneczkę. Potem drugą, trzecią i czwartą. Wystarczało za kolację.Czasami wyruszaliśmy dalej na poszukiwanie nowych smaków. Pora doby nie miała tu znaczenia. Garkuchnie ruszają w Wietnamie o świcie, żeby wszyscy rozpoczynający pracowity dzień zdążyli się pokrzepić. Nad miseczkami z rosołkiem pho pochylają się dzieci w szkolnych mundurkach, robotnicy, staruszkowie wracający z porannej gimnastyki w parku. Pożywna zupka serwowana jest w wielu wariantach: z makaronem, mięsem, pomidorami, zieleniną. Pałeczkami wyjada się zawartość, a na koniec przechyla się miseczkę i wypija pozostały płyn. Na każdym kroku można też napotkać knajpki lub uliczne stragany serwujące com, czyli dania z ryżu. Doskonale smakuje ryż z tofu, z marchwią smażoną na oleju lub z rybą.Wraz ze zbliżającym się zmierzchem wietnamska ulica zamienia się w gigantyczną jadłodajnię. Mnogość zapachów kręci w nosie. Znad bulgoczących w garnkach potraw unoszą się aromaty.
Trzeba uważnie stawiać stopy, by nie nadepnąć na przenośnie kuchnie, z których handlarze sprzedają duszone słodkie ziemniaki, gotowaną kukurydzę i ryż na mleku. Szybka transakcja i po chwili sprzedawca zarzuca nosidło na ramię i biegnie na drugą stronę ulicy, do kolejnego głodnego klienta. Na przenośnych grillach pieką się banany, które wraz z ryżowym budyniem i słodkimi orzeszkami stanowią smakowity deser. Jedna miseczka może nie wystarczyć. W ulicznych jadłodajniach je się na siedząco. Drobnym Wietnamczykom nie sprawia kłopotu przycupnięcie na miniaturowym plastikowym stołeczku. Dużo większy Europejczyk wygląda jak Guliwer w krainie Liliputów, kiedy z kolanami pod brodą zajada bap xao (danie z krewetkami) lub kem (lody).
Wietnamczycy to mistrzowie w przygotowywaniu szybkiej i wystawnej uczty. Zdarzało się, że podczas krótkiego rejsu, po powrocie na pokład z nurkowania czekał na nas kilkunastodaniowy lunch wyczarowany z zaledwie kilku składników. Biesiadowaliśmy wówczas, siedząc po turecku na macie, pałeczkami nakładając do swoich miseczek smakołyki – smażone tofu z warzywami, ryby, krewetki, wodorosty, ryżowy makaron, jajka. Spróbowanie chociażby kęsa każdej potrawy kończyło się przejedzeniem. Jeżeli dodać do tego delikatne w smaku wietnamskie piwo, to bez poobiedniej sjesty dalszy rejs mógłby się nie odbyć. I nie odbywał się. Bo po co się spieszyć, kiedy można miło spędzić czas na kołysanej falami łodzi, sięgając ręką po ananasy i rambutany.Ach, kiedy zamykam oczy, wciąż czuję w ustach smak wietnamskiej kawy i smoczego owocu!
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze