Spotkanie po latach
EDYTA LITWINIUK • dawno temuSpotkanie po latach. Brzmi jak nieudany sequel dobrego filmu. No bo wiadomo, że najlepsze to, co zdarza się pierwszy raz. Pierwsza miłość, przyjaźń. Za drugim razem już nie bywa tak samo. Potem jest trzeci i kolejny. Czy może ten pierwszy po prostu pamiętamy lepiej... Czy jechać pół świata, żeby spotkać klasę z podstawówki czy koleżankę ze studiów, kiedy okazać się może, że czasem już nawet nie pamiętamy imienia?
Spotkanie po latach. Brzmi jak nieudany sequel dobrego filmu. No bo wiadomo, że najlepsze to, co zdarza się pierwszy raz. Pierwsza miłość, przyjaźń. Nawet ten pierwszy, wypalony w ukryciu papieros, choć dym gryzie w gardło. Za drugim razem już nie bywa tak samo. Potem jest trzeci i kolejny. Czy może ten pierwszy po prostu pamiętamy lepiej… Czy jechać pół świata, żeby spotkać klasę z podstawówki czy koleżankę ze studiów, kiedy okazać się może, że czasem już nawet nie pamiętamy imienia? Czy jest sens odgrzebywać stare?
Po co przez pół Polski pędzić zatłoczonym pociągiem, pierwszy długi weekend poświęcać… Gadanie — pewnie, że trzeba, szczególnie jeśli się kogoś nie widziało bez mała cztery lata, a wcześniej się z tym kimś setkę nocy przegadało, a jeszcze więcej setek wypiło. Psiapsióła od serca, że drugiej takiej już nie znajdę, więc jak nie jechać się spotkać. Mus… Tylko co z tego wszystkiego wyniknie, czy jeszcze jest po co, czy będzie o czym rozmawiać? Może po tylu latach to już całkiem ktoś inny? Może już nie Ruda, tylko Anna…
Podobno w sieci, po boomie na przypadkowe znajomości, teraz panuje moda na odnajdywanie starych znajomych. Tych jeszcze z czasów podstawówki, liceum czy wspominanego z rozrzewnieniem wojska. Można polemizować, na ile jest to wypływająca z tęsknoty i dobrej woli chęć dowiedzenia się, co słychać u koleżanki z ławki, a na ile całkiem egoistyczna chęć sprawdzenia, komu się powiodło, a kto dostał po tyłku. Grunt, że ludziom się to podoba, uczestniczą w tym i co najważniejsze – naprawdę się odnajdują. Tak się zastanawiam… Ciekawe, czy te spotkania wyglądają jak w tej reklamie, kiedy panna odchudza się i stroi dla jakiegoś dawnego amanta z liceum, a na imprezie okazuje się, że ten, z brzuszkiem i łysiną wygląda bardziej jak obleśny stryjaszek z amerykańskich filmów o molestowaniu niż słowiański Brad Pitt.
Moja siostra cioteczna Marta była w podobnej sytuacji. Nie była co prawda w bliskich stosunkach z jakimś pseudoamantem, ale po kilku, a szczerze mówiąc — kilkunastu latach od zakończenia szkoły średniej ktoś z jej dawnej klasy wpadł na pomysł zorganizowania takowego spotkania po latach. Najpierw chwila wahania, a potem do pomysłu zaczęło zapalać się coraz więcej osób. Uprosili w międzyczasie dyrektora starej szkoły o salę, co się jakimś cudem udało, i rozpoczęło się szukanie Jolek, Basiek, Kasiek, które teraz były Jolantami, Barbarami i Katarzynami, a co gorsza, nie były już Kowalskie, Nowak czy Modzelewskie, tylko „po mężu” Iksińskie i Igrekowskie, a to w znacznym stopniu utrudniało lokalizację. Ale udało się i pewnego wieczoru przed starą szkołę, która teraz zamiast nobliwej zieleni przybrała barwę frywolnego lekkiego różu, zaczęły zjeżdżać się zagraniczne wozy. Marta starała się nie być gorsza od reszty i też przyjechała w jakimś błyszczącym nowością samochodzie. Ba, na ten wieczór pogodziła się nawet ze swoim byłym, żeby nie robić „za jakiegoś nieudolnego singla po trzydziestce”, ale za całkiem obrotną bizneswoman.
Dzień później z podkrążonymi z niewyspania oczyma i jakimś buzującym w szklance wynalazkiem na kaca streszczała spotkanie: że Jolka, co to taka z niej laska była, teraz roztyła się, ale i nic dziwnego, skoro w duchu katolickim już piąty raz z brzuchem chodzi. Że Marek, niby taka fajtłapa kiedyś, ale i zapalony sportowiec, teraz robi w reklamie. Nadziany, tyle że lipa, bo przyjechał z chłopakiem. Anka, zawsze szara myszka, nie zmieniła się w ogóle: prowadzi z mężem osiedlowy sklep i twierdzi, że jest szczęśliwa. Bartek ma firmę kurierską, Olkowi dalej nic się nie udaje, więc planuje wyjazd do Irlandii. Monika jeździ po świecie, nocuje po tubylczych chatach, twierdzi, że szuka swego wewnętrznego „ja”. A pomyśleć, że kiedyś taka z niej była damulka, że zanim siadła na ławce w parku, najpierw rozkładała sobie chusteczkę.
Niby rozmowa się kleiła. Było sporo śmiechu, kiedy wspominali „sora” od matematyki, który kazał chodzić w kapciach prysznicowych, żeby nie porysować podłogi, a sam strzepywał na nią popiół z papierosa, czy fizyka z nieśmiertelnymi „rybamy”, „drogamy”. Wszyscy doskonale pamiętali biologicę, z której kiedyś zrywali boki, kiedy ona, zresztą stara panna, machała sobie kijkiem-wskaźnikiem między nogami, prowadząc zajęcia… Ale zmieniły się tematy, zainteresowania, życie.
- Wiesz – wtrąciła w którymś momencie Marta — w założeniu miało być fajnie, mieliśmy sobie powspominać, tyle że rozmowa jakoś opornie szła. Nie było o czym gadać. Anegdota, jakiś taki wymuszony śmiech, cisza. Częściej patrzyliśmy na siebie spode łba i ocenialiśmy zmiany. Ile gdzie przybyło, co się pomarszczyło, co gdzie komu wisi i powiewa. Spotkanie skończyło się przechwałkami na temat, czego to kto nie ma i kim nie jest. Porażka, ale było warto — choćby po to, żeby zaspokoić ciekawość.
Ciekawość. Wydaje mi się, że w tych spotkaniach po latach chodzi też o kilka innych spraw oprócz chęci skonfrontowania wyobrażeń o tym, jak się komu powiodło, z rzeczywistością. Pamiętam, jak kiedyś Dorota, psycholog z wykształcenia, a z zawodu projektantka stron internetowych, roztrząsała to zagadnienie po przypadkowym wypatrzeniu w sieci nazwiska swojego dawnego chłopaka w stopce redakcyjnej pewnej gazety. Dane osobowe i miejscowość się zgadzały, a z mikroskopijnego zdjęcia spozierały wedle niej te same oczy, które kiedyś zamglone niesamowitym uczuciem patrzyły akurat na nią. Dorota dobrze znała wszystkie powiedzenia o odgrzewanych kotletach, że z tego pieca chleba nie będzie i co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr itd., ale coś jej nie dawało spokoju. Zaczęła drążyć. Non stop wchodziła na stronę z nazwiskiem „eks”, śledziła, o czym pisze w swoim blogu, wynajdywała najdziwniejsze, choćby najmniej powiązane z nim informacje. W końcu chyba sama zaczęła sobie zdawać sprawę z tego, że jest na dobrej drodze do obsesji.
Przyszła na pogaduchy i zaczęła analizować. Że przecież nic do niego nie czuje, że nie widziała go od lat, to o co może więc chodzić? Wymyśliła, że to pewnie jakaś ukryta tęsknota za utraconym czasem, za marzeniami, za młodością i planami, kim to miała w przyszłości zostać. Jak jest – wiadomo — nie każdemu udaje się zostać gwiazdą, o czym się marzyło w wieku lat nastu. Wynalazła więc Dorota genialne antidotum na chandrę: konfrontacja.
I stała się rzecz dziwna i niespodziewana: jak się po kilku dniach okazało, czasem i odgrzewane kotlety zachowują swój doskonały smak. Dorota wróciła z wizyty u szkolnej miłości rozanielona.
— Coś jakby drugi piorun, nie słabszy, ale inny od tego pierwszego – mówiła. I że kiedy się kogoś pokocha po raz drugi, to inne już jest to uczucie i dojrzalsze. Coś tam jeszcze mamrotała o pełni i odnajdywaniu drugiej połowy jabłka, kiedy kiwałam głową, w duchu bolejąc nad tym, jak niebawem straci złudzenia. Jak się okazało, płomień jednak musiał być. Ledwie po dwóch tygodniach rzuciła wszystko i wprowadziła się do byłego, co to nigdy nie miał już być obecnym, a prawdopodobnie zostanie nawet przyszłym. Mężem oczywiście, zaręczyny Doroty świętowaliśmy już kilka tygodni temu. Czyli czasem opłaca się wracać. I spotykać siebie, dawne czasy. Niby mówi się, że nie da rady wejść dwa razy do tej samej rzeki, ale widocznie czasem można. Przynajmniej Dorocie się udało.
To pewnie przez nią właśnie podkusiło mnie, żeby pojechać do Rudej. Przypomnieć sobie, jak to było. Zobaczyć, poczuć, zawrócić… Bo może coś się z tej dawnej przyjaźni urodzi, choć chyba bardziej pasowałoby – zmartwychwstanie. Tylko czy warto wracać, czy lepiej iść do przodu? Po co nam właściwie te powroty? Może to tylko takie oszukiwanie siebie, że do dzieciństwa, młodości, do szkoły, domu rodzinnego, podwórka da radę wrócić i zakopać się we wspomnieniach, marzeniach. Czy takie spotkanie po latach potrzebne nam jest dlatego, że życie nas przeraża i chcielibyśmy wrócić tam, gdzie wszystko znane, kochane, łatwiejsze, fajniejsze i bliskie? Czy może jest tak, jak twierdzi moja mama, że to tylko taka moda, która szybko przeminie, i że za jej czasów to takich dziwactw nie było.
Jadę tym pociągiem i sama już nie wiem… Lęk jak przed pierwszą randką, a przecież znamy się tyle lat. Mimo to cały czas zastanawiam się, czy jest sens się spotykać, czy może lepiej zostawić sobie w pamięci dawny obraz: idealni, zwariowani, z marzeniami, z planami… Warto to zmieniać? Tak naprawdę boję się, że kiedy już padniemy sobie w ramiona, ostrożnie oceniając zmienioną przez czas fizjonomię, by za chwilę siąść i pogadać, szybko wyczerpiemy skąpy zestaw informacji nieprzekazanych wcześniej i na pytanie „co u ciebie” nie będzie już co więcej odpowiedzieć.
To co? Wysiadać?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze