Party International
ZUZA • dawno temuRosja wysuwa się na prowadzenie, ale Palestyna depcze jej po piętach, idzie do przodu, mocno do przodu, łeb w łeb z Irakiem… Kto przejmie klucz?! Kto przejmie klucz?! Ale babcia odwraca się niespodziewanie! Rosja potyka się! Och nie! Teraz będzie musiała wrócić do bazy! - spontanicznie zaczęłam naśladować styl komentatorów sportowych. Oto jak gra “Grandma’s Keys”, czyli “Klucze Babci” rozpoczęła nasze “Party International”.
Rosja wysuwa się na prowadzenie, ale Palestyna depcze jej po piętach, idzie do przodu, mocno do przodu, łeb w łeb z Irakiem… Kto przejmie klucz?! Kto przejmie klucz?! Ale babcia odwraca się niespodziewanie! Rosja potyka się! Och nie! Teraz będzie musiała wrócić do bazy! - spontanicznie zaczęłam naśladować styl komentatorów sportowych. Oto jak gra “Grandma’s Keys”, czyli “Klucze Babci” rozpoczęła nasze “Party International”.
Kilka tygodni wcześniej, miedzy wykładami, wpadłam przypadkowo na Nicol – Szwajcarkę, z którą chodzę na zajęcia z przedmiotu Francuski Film. Miedzy mną a Nicol jest nić porozumienia; nie będzie przesadą, jeśli powiem, że nadajemy na tych samych falach. Łączy nas wiele – chociażby zainteresowania i studia. Obie jesteśmy emigrantkami, obie znamy dobrze francuski, ja jestem Polką a Nicol ma męża Polaka.
Biedactwo! A nie mogłaś ty już sobie kogoś normalnego znaleźć? - często przyjaźnie droczę się z moją Szwajcarką.
Wyszłyśmy od dyskusji na temat zadanego eseju, lecz niepostrzeżenie rozmowa podryfowała w całkiem innym kierunku. Kilka minut później przyłapałyśmy się na tym, co robi większość emigrantów – narzekaniu na Kiwusów, “którzy są tacy jacyś inni, którzy robią wszystko po ichniemu, in kiwi way, a nie po naszemu, swojskiemu, normalnemu. Źli, niedobrzy, beee Kiwusi!”
Nicol zwierzyła mi się, że często czuje się wyalienowana. Powiedziała, że nawet wtedy, kiedy wraca do Szwajcarii, nie czuje się jak w u siebie w domu, zawieszona gdzieś pomiędzy „tu” a „tam”. Pod wpływem zwierzeń Nicol stanął mi przed oczami mój dom w Nowej Zelandii, a przede wszystkim własny pokój: wystrój “tymczasowy”, prowizoryczność rozwiązań, jakbym cały czas siedziała na walizkach, nierozpakowana, w każdej chwili gotowa do wyjazdu. W moim domu nie ma tych małych rzeczy, które sprawiają, że człowiek czuje się przywiązany, że przynależy; brak tych wszystkich wazoników, obrazków, zdjęć, najukochańszego misia, pamiątek z wakacji, „śmieci”, które oswajają przestrzeń, zmieniają obiekt mieszkalny we własne miejsce na świecie, w dom.
Nie uważam siebie za osobę obdarzoną wyjątkową zdolnością empatii, ale wiem na pewno, że w trakcie naszej korytarzowej rozmowy potrafiłam całkowicie zrozumieć i poczuć, przez co przechodzi Nicol. Powiedziałam jej o tym, na co odpowiedziała: I tak jest zawsze, kiedy rozmawia się z obcokrajowcami. Po tych słowach jednocześnie roześmiałyśmy się, bo zdałyśmy sobie sprawę, że w Europie różne narody, daleko nie szukając — Polacy i Niemcy, często zachowują się w stosunku do siebie nieprzyjaźnie, prawie wrogo i czy to z powodu różnic kulturowych, polityki czy historii, zawsze znajdziemy tysiąc powodów, by się nie lubić, jednak w jakiś tajemniczy sposób przyjazd do Nowej Zelandii “wyzwolił” nas z tych wszystkich antagonizmów. Tutaj wszyscy należymy do jednej kategorii foreigners - obcokrajowców. Na Lądzie Długiej Białej Chmury, tak odległej od naszych ojczyzn, dostrzegamy, że mamy ze sobą więcej wspólnego niż kiedykolwiek moglibyśmy się tego spodziewać. Doświadczenie życia na emigracji przeradza się w pewnego rodzaju tożsamość emigrantów. W tych nowych okolicznościach emigranci jednoczą się po jednej stronie barykady, a Bogu ducha winni i niczego nie świadomi Kiwusi po drugiej.
Po rozmowie obie miałyśmy wypieki na policzkach od przypływu pozytywnych emocji, jakie daje znalezienie kogoś tak samo myślącego i czującego w obcym kraju. Wtedy czujesz się o wiele lepiej: przestajesz być samotnym, zbuntowanym i niedostosowanym dziwakiem. Ty masz rację, a „oni” są w błędzie, nawet jeśli to wcale nie jest prawda…
Tak, zgadza się! My nie jesteśmy dziwni czy szaleni, my jesteśmy normalni! To Kiwusi są "strange". My obcokrajowcy musimy trzymać się razem! – radośnie skonstatowałyśmy. I jakoś tak naturalnie wyszło, że postanowiłyśmy zorganizować party dla obcokrajowców.
Hello Gordon i Anne, z tej strony Zuza, szalona Polka, którą poznaliście dawno, dawno temu przez Simone. Mam nadzieję, że mnie jeszcze pamiętacie. Dzwonię, bo za dwa tygodnie odbędzie się party dla obcokrajowców, nic więc dziwnego, że o was pomyślałam! Każdy z gości ma za zadanie przypomnieć sobie jakąś popularną grę zespołową ze swojego kraju. Plan jest taki, że będziemy się w nie bawić w trakcie naszego “Party International”. Acha, przynieście coś do jedzenia, najlepiej żeby to była jakaś tradycyjna potrawa z waszego kraju, ale jeśli jest to zbyt trudne do przygotowania, to po prostu przynieście cokolwiek. Im większa różnorodność, tym lepiej. Jeśli znacie jakichś sympatycznych obcokrajowców, to przyprowadźcie ich na imprezę ze sobą…. Beeep. Na dwa tygodnie przed party zadzwoniłam do wszystkich znanych mi foreignersów i potem jeszcze raz na tydzień przed, żeby się upewnić, czy się zjawią.
W pewnym momencie straciłam rachubę, ilu gości przyjdzie, ale spodziewałam się wysokiej frekwencji. Moje oczekiwania nie zostały zawiedzione. Przybyła Rosja, po niej Indie i Szwajcaria, wnet Irak z Palestyną. Słowenia przyszła z Kanadą, Kambodża z Czechami, Norwegia z Maltą, nie wspominając o mocnej polskiej reprezentacji oraz kilku Kiwusach, którzy tego wieczoru byli tylko jedną z mniejszości narodowych. Większość gości widziała się po raz pierwszy w życiu, więc żeby przełamać lody, zarządziłam pierwszą grę - “Klucze Babci”.
W “Kluczach Babci” osoba mianowana „babcią” staje na jednym końcu pokoju z twarzą zwróconą do ściany a na podłodze między jej/jego nogami kładzie się klucze. Reszta graczy stoi na drogim końcu pokoju, skąd mają jak najszybciej dostać się do kluczy. Nie jest to jednak łatwe, bo kiedy tylko „babcia” niespodziewanie odwróci głowę, gracze muszą stanąć jak skamieniali. Jeśli „babcia” przyłapie kogoś chwiejącego się czy nawet mrugającego okiem, wtedy ta osoba musi wracać do punktu wyjścia i zaczynać od początku. Ten, kto pierwszy złapie klucze, przejmuje rolę „babci”.
Po “Kluczach Babci” przyszedł czas na “Skrytobójcę” (moje wolne tłumaczenie “Murder Endowment”), gdzie uczestnicy chodzą po pokoju a mianowany w tajemnicy morderca po kolei zabija ich mrugnięciem oka. Morderca stara się nie dać złapać na gorącym uczynku, natomiast reszta graczy próbuje odkryć, kto nim jest. W tym celu trzeba bacznie obserwować wszystkich w pokoju i patrzeć im prosto w oczy, co pociąga za sobą ryzyko, że zostanie się zabitym, a więc wyeliminowanym z gry.
Zaraz po “Skrytobójcy” graliśmy w arabską grę zwaną „Baat”, która wymaga świetnej komunikacji i pracy zespołowej. Nic dziwnego, że dostarczyła nam gorących sporów, twórczych dyskusji oraz niezwykłych emocji.
Muszę przyznać, że na samym początku nie miałam pewności, czy pomysł oparcia imprezy o gry towarzyskie się sprawdzi. Szybko jednak spostrzegłam się, że wszyscy goście z wielkim zaangażowaniem i przyjemnością podchodzili do kolejnych zabaw i wciąż chcieli więcej!
Po grze „Baat” zrobiliśmy sobie przerwę na przekąskę. Mieliśmy przepyszną rosyjską sałatkę śledziową, arabskie kuba, szwajcarskie ciasto czekoladowe, sushi i bóg wie, co jeszcze. Jednak jedzenie i picie były tylko pobocznym elementem imprezy, zaś główną atrakcją gry oraz okazja do poznania ciekawych ludzi, którzy pragnęli nawzajem swojego towarzystwa.
Po przerwie zaczęliśmy od sławnej nowozelandzkiej “Lifesaver” („Ratownik”) - zabawnej gry, która polega między innymi na tym, że zostaje naruszona sfera intymności uczestników. Dlatego też kilka osób zdecydowało się tylko patrzeć i śmiać z tego, jak inni wstydzili się, czerwienili, bądź wściekali.
Ostatnią grą wieczoru było międzynarodowe “Limbo”, czyli przechodzenie w takt muzyki pod miotłą, którą obniża się o kilka centymetrów przy każdej kolejnej rundzie. Kiedy już naprawdę wszyscy byliśmy wykończeni, Ahmed ustawił fajkę wodną – arabską tradycyjną shishę — i usiedliśmy w kółku, żeby zaciągać się aromatycznym, słodkim tytoniem. Aby stworzyć odpowiednią atmosferę, Ahmed przyniósł również z samochodu CD z arabską muzyką i wtedy okazało się, że jedna z nowozelandzkich koleżanek zrobiła kurs tańca brzucha. Zademonstrowała podstawowe kroki i techniki, a reszta dziewczyn chętnie słuchała instrukcji i kopiowała ruchy. “Reprezentacja arabska” była po prostu w siódmym niebie!
Zabawę zaczęliśmy dosyć wcześnie, bo już o 6 po południu, a skończyliśmy ledwo żywi, ale bardzo zadowoleni, około 2 nad ranem.
Czy to nasze spotkanie było takim sukcesem ze względu na jego wielokulturowy charakter, czy może dlatego, że nie polegaliśmy na jedzeniu i alkoholu jako rozrywce samej w sobie? Jak by nie było, ustaliliśmy, że już niedługo zorganizujemy powtórkę.
Mimo iż od “Party International” nie minęło aż tak wiele czasu, pisząc ten tekst zorientowałam się, że mój pokój wygląda obecnie całkiem inaczej niż wtedy, kiedy w korytarzu uczelni rozmawiałam z Nicol. Kupiłam sobie miły, ciepły dywan, kilka szafek, dwa lustra, a na ścianach powiesiłam obrazki. Teraz czuję się bardziej na miejscu, u siebie. Być może jeszcze nie w stu procentach jest to "mój dom", ale już niewiele brakuje!
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze