Keczup to też warzywo
JUSTYNA • dawno temuPamiętam, że przed wjazdem do Stanów zainteresował mnie nagłówek w magazynie Glamour: "Chcesz się poczuć szczupłą? Jedź do USA!". Dalej następował wykaz danych statystycznych o Amerykanach z nadwagą, ilości zjadanych przez nich fast foodów, wypijanej coca-coli itp. Tuż po przyjeździe wnikliwie przyglądałam się Amerykanom, oczekując, że każdy z nich okaże się być grubasem z hamburgerem w ręku i butelką coli.
Nic takiego oczywiście nie miało miejsca, aczkolwiek tu i ówdzie, częściej niż w ojczyźnie, można było spotkać otyłe osoby.
Moja pierwsza wyprawa do marketu wprawiła mnie w osłupienie. Produktów było mnóstwo i dostępnych w tak wielu wariantach, że nie mogło się to skończyć inaczej jak oczopląsem. W samym dziale z płatkami do mleka spędziłam dobre pół godziny nie mogąc się nadziwić bogatemu asortymentowi.
Następnych kilkanaście tygodni, w ramach zgłębiania nowej kultury, zajadałam się różnościami kuchni amerykańskiej, nie stroniłam od fast foodów, stałam się fanką mrożonych kaw z bitą śmietaną i przewracałam z zachwytu oczami nad kolejnym nowo odkrytym smakiem lodów.
Po jakimś czasie pojawił się problem: spodnie nie chciały się dopiąć, twarz zaczęła przypominać księżyc w pełni, a strzałka na skali w łazienkowej wadze uparcie pięła się w górę. Wpadłam w popłoch — przecież nigdy nie miałam problemów z nadwagą! Skąd te dodatkowe kilogramy?
Z ciężkim sercem zaczęłam ograniczać słodycze, pochłaniane namiętnie, zapisałam się na siłownię i przestałam uczestniczyć w rodzinnych obiadach, serwowanych zawsze w godzinach wieczornych.
Problem otyłości narodowej nurtował mnie w dalszym ciągu. Faktycznie, ludzie z naprawdę potężną posturą to nie rzadkość. Jednak co sprawia, że jest ich tu tak wielu? Po pobieżnym przeanalizowaniu własnej sytuacji, doszłam do wniosku, że istotny wpływ ma tryb życia. Mój, z aktywnego w Polsce, przemienił się w siedząco–jeżdżący w Stanach Zjednoczonych. Spacerujących dla przyjemności ludzi nie spotyka się tu często. Wszystko można załatwić nie wysiadając z samochodu: opłacić rachunki, pobrać pieniądze z bankomatu, zamówić jedzenie i to nie tylko w fast foodach, ale dobrych restauracjach, wysłać listy… Amerykanie, którzy skwapliwie korzystają z tego rodzaju ułatwień, zawężają swoją aktywność ruchową do niezbędnego minimum.
Amerykańska mania wielkości też nie służy zachowaniu szczupłej sylwetki. Na zakupy, oczywiście do hipermarketu, jedzie się dużym samochodem: truckiem (półciężarówką) albo vanem, bo osobowy to autko na inne okazje. Tutejsze hipermarkety spożywcze to kolosy. Polskie “hiper” znaczy coś innego niż amerykańskie “hiper”. Zgubić się można już na parkingu, a co dopiero w środku. Opakowania są ogromne, a jeśli coś jest nieduże z natury (puszka napoju gazowanego, batonik), pakowane jest po kilka sztuk. Ostatnio groziła mi śmierć z pragnienia: wpadłam do sklepu po puszkę napoju lub mały sok, a tam tylko 12-paki. Owszem, atrakcyjne cenowo, ale po jaką choinkę mi 12 puszek Pepsi?
Aby powstrzymać galopującą wagę, zaczęłam też wędrować wzrokiem na tylną stronę opakowań z żywnością — na tabelki bezlitośnie oznajmiające, jak bardzo napchane kaloriami i tłuszczem jest to, co zamierzam właśnie skonsumować. Do pewnego czasu z gracją ignorowałam tego typu informacje, teraz, ze zjeżonym włosem na głowie, uświadamiam sobie, że nie miałam powodu być zdziwiona przyrostem mojej wagi w pierwszym okresie mojego pobytu tutaj.
Otyłość jednak nie dotyczy wyłącznie dorosłych. Problem ów narasta wśród dzieciaków i to od najmłodszych lat. Amerykanie uważają, że samoakceptacja jest najważniejsza, dlatego wmawia się grubym dzieciom, że jeśli nawet wyglądają jak brzuchate Kubusie Puchatki, to nie ma się czym przejmować i że nie jest to żaden problem. Niedawno zawoziłam Młodszą na urodziny do koleżanki. Nie widziałam tej dziewczynki od kilku miesięcy, dlatego kiedy otworzyła drzwi, powiedziałam: "Hej, ale jesteś już duża!". Ojciec dziecka, który wyłonił się z głębi domu, wszedł mi w słowo, prostując pospiesznie: "Nie, nie, wcale nie jest duża. Jest po prostu wysoka". Przyjrzałam się jej uważniej. Owszem, jest wysoka i to miałam na myśli, ale — dopiero wtedy to zauważyłam — dzieciak urósł znacznie również wszerz.
O ile nadwaga u dorosłych, popularnie i chętnie nazywana tu "chorobą", wynika najczęściej z ich własnego zaniedbania, tak ten sam stan u dzieci jest głównie winą ich rodziców. Siedząc na placu zabaw, obserwowałam przedstawicieli młodszego pokolenia. Kieszenie wypchane tzw. snackami, czyli chipsami, batonami, cukierkami; posiedziały trochę, głównie narzekając, że chcą już iść, po czym wsiadły z rodzicielkami do samochodów i pojechały.
"Czy pamiętasz, aby dawać dzieciom owoce i warzywa?" - zapytała mnie pewnego dnia Pani Domu, szykując kanapkę dla Starszej. "Tak, oczywiście" - odpowiedziałam, unosząc brwi ze zdziwienia, gdyż Pani Domu zabrała się właśnie do smarowania pomidorów grubą warstwą majonezu. Definicja zdrowej żywności ma tu swoją specyficzną odmianę. Pewnego dnia przy posiłku podopieczne podniosły krzyk oburzenia, że keczup na pizzy i purée z pudełka to przecież warzywa. Do owoców zaliczyły natomiast żelowe misie i dinozaury we wściekłym odcieniu zieleni, ponieważ mają zapach zielonego jabłuszka. Poddałam się. Widocznie w Stanach mają inne tabele żywnościowe.
Ponieważ na wszystkim można zrobić biznes, szybko znalazła się grupa ludzi, która narobiła wokół otyłości amerykańskiej dużo szumu, wymyśliła szereg diet i zbiła na tym fortunę. Bo nadwaga to problem, a bycie na diecie, szczególnie jakiejś nowej, o której krzyczą gazety — jest modne. Półki w księgarniach uginają się więc od poradników zdrowego żywienia: dieta oczyszczająca, odtłuszczająca, płynna, hollywoodzka, bezcukrowa, south beach… W praktycznie każdym sklepie z żywnością i supermarkecie znajduje się dział z "cudownie odchudzającymi", który jest zapchany po sufit. Praktycznie każdy produkt spożywczy ma swój dietetyczny odpowiednik.
Wciąż jednak pozostaje spory procent ludzi, którzy dbają o siebie. Biegają, chodzą do klubów sportowych, uważają na kalorie w posiłkach. Przyznam, że należę do tej właśnie grupy. Nie zmienia to faktu, że z żądzą w oku spoglądam na leżące na wystawie włoskiej restauracji pizze, wzdycham nad czekoladami w sklepie i czuję się podle, widząc obłędnie kuszące wypieki w kawiarni.
No ale trudno. Coś za coś, prawda?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze