Plemiona górskie północnej Tajlandii
EWELINA KITLIŃSKA • dawno temuW dobie rozpędzonego rozwoju nowoczesnych technologii cywilizacja dociera wszędzie. Nawet tam, gdzie naiwny turysta spodziewa się spotkać dzikie, nieskażone kultury. Pobyt w wioskach plemion górskich na północy Tajlandii okazał się rozczarowaniem. Komercja, handel pamiątkami i granie na ludzkich emocjach. Tego należy oczekiwać, odwiedzając osady wokół Chiang Mai.
Podczas pobytu w północnej Tajlandii najbardziej czekałam na dzień, w którym pojedziemy odwiedzić plemiona górskie. Spodziewałam się żywego i kultywowanego w sposób naturalny folkloru, a nie tylko widowiska dla turystów. Myślałam, że ludzie w wioskach żyją w taki sam sposób jak sto czy dwieście lat temu. Że ubierają się w swoje stroje ludowe, bo są dla nich oznaką tożsamości, a nie atrakcją dla przybyszów. Sądziłam, że znajdę się w miejscu, gdzie cywilizacja to pojęcie obce, a przemysł turystyczny jest nieznany lub co najwyżej w powijakach. Powinnam była się zorientować, że spotka mnie zawód, już wówczas gdy dowiedziałam się, że w każdym biurze turystyki lokalnej można zamówić wycieczkę do wioski dowolnego plemienia. Ale moja ekscytacja perspektywą obcowania z pradawną kulturą dzikich plemion przyćmiła zdrowy rozsądek.
To nie jest kompletna dzicz
Tego dnia przyjechał po nas samochód terenowy. Żadne inne auta podobno nie radzą sobie w trudnym górskim terenie, choć drogi w Tajlandii są w dużo lepszym stanie niż w Polsce. Ruszyliśmy z Chiang Mai w stronę wiosek. Przed nami było około godziny drogi. Systematycznie wspinaliśmy się wyżej i wyżej. Ukazywały się nam coraz ładniejsze widoki. Góry skąpane w słońcu, szachownice jaskrawozielonych pól ryżowych i bujna roślinność. Przewodnik zaczął opowieść o plemionach. Nie stanowią one jednolitej grupy etnicznej, różnią się między sobą językiem, religią, strojami czy tradycjami. Instytut Badań nad Plemionami z Chiang Mai wyodrębnia 10 plemion i tyleż podgrup. Pogardzane przez mieszkańców nizin, prowadziły koczowniczy tryb życia, uciekając przed wojnami, głodem i dyskryminacją. Zajęły trudno dostępne tereny górskie, nieatrakcyjne pod względem warunków życia i uprawy roli. Plemiona zdobywały teren, karczując i wypalając lasy. Często też utrzymywały się dzięki produkcji opium – wszak niedaleko położony jest słynny narkotykowy Złoty Trójkąt. Produkcja opium została ukrócona w latach 80. XX wieku, a pojawiającą się lukę w dochodach ludzi gór wypełniła turystyka, o czym milczą najlepsze przewodniki, zachwalając wioski jako nieskażone cywilizacją.
Kiedy przewodnik wspominał, że to nie jest kompletna dzicz, a ludzie w wioskach nie są w ciemię bici i wiedzą, jak czerpać zyski z turystów, nadal nie wierzyłam, że to może być komercja. Czerwona lampka zapaliła mi się, gdy usłyszałam informację, że „do wiosek nie ma biletów wstępu, ale można nabyć wiele ciekawych pamiątek i taki zakup należy traktować jako opłatę za wstęp i datek na edukację dzieci czy pomoc tym wioskom”. Jak to?! Przecież to ma być prawdziwa wioska, a nie skansen!
Uczuciowa matnia
Wkrótce przekonałam się na własne oczy, czym wioska jest w rzeczywistości. Pierwsza z nich należała do plemienia Akha, w którym kobiety noszą bogato zdobione stroje, korale i nakrycia głowy z przyszytymi monetami.
Wioska z daleka wyglądała bajecznie – chaty zbite z desek i pokryte trzciną, bezładnie rozrzucone na płachetku zbocza górskiego, a wokół bujna zieleń. Wygramoliłam się z samochodu i pobiegałam na spotkanie obcej, prawdziwie dzikiej kultury.Po opustoszałym terenie biegały jedynie dzieci. Wspinałam się, żeby dotrzeć do domostw. Minęłam kilka chałup i natrafiłam na wielki plac, a na nim ustawione stoiska z pamiątkami. Dzieci zostały natychmiast przywołane przez kobiety, które zobaczywszy nas, pojawiły się w mgnieniu oka przy straganach. Wdzięcznie pozowały do zdjęć, oczekując, że w zamian kupimy wszystko, co mają do zaoferowania. Wyciągały do nas ręce obwieszone sztuczną, choć niespotykaną biżuterią o ciekawym wzornictwie, cały czas podając jedną cenę na wszystkie towary: one hundred bhats (100 batów to ok. 9 zł). Wyciągnięte ręce dzieci czekających, aby im coś dać, wyzwalały bardzo silne emocje. Łzy kręciły się w oczach i z tego amoku korzystały kobiety, podtykając do sprzedania nikomu niepotrzebne naszyjniki, bransoletki czy haftowane (maszynowo!) torby. Natychmiast otwierały się serca i portfele. W całej Tajlandii można się targować, tak samo jak w krajach arabskich. A tutaj nikomu przez myśl i gardło nie przeszłaby propozycja niższej ceny! Kupiłam naszyjnik i torebkę, kompletnie do niczego mi nieprzydatne.
Kiedy udało mi się wyzwolić z tej uczuciowej matni, mogłam się przejść po wiosce. Z domów wychodziły kobiety z tym samym asortymentem, ofertą cenową i uśmiechem pokazującym sczerniałe od żucia betelu zęby. Zachęcały do wejścia do środka. Zajrzałam i oczom nie mogłam uwierzyć. Na półce stał nowiuteńki telewizor i oklejony jeszcze folią odtwarzacz DVD. A za rogiem chaty terenowy samochód. Do mojej świadomości dopuściłam wreszcie informację, że wioski to przedsięwzięcie komercyjne, na pokaz. Jedynym chyba elementem mającym w sobie coś prawdziwie naturalnego była kobieta, która wiązała trzcinę wykorzystywaną do krycia dachów. Schodziłam ze wzgórza zniesmaczona, omijając szerokim łukiem świecidełka w dłoniach członkiń plemienia Akha.
Stróżująca świnka
W samochodzie wymieniłam się spostrzeżeniami z innymi. Wszyscy byli zgodni co do tego, że najpewniej plemię wcale nie mieszka w wiosce, tylko przyjeżdża rano samochodem, rozstawia towar, przebiera się i czeka na naiwniaków takich jak my. Jadąc dalej pod górę, minęliśmy kolejną taką wioskę i zobaczyliśmy inną grupę turystów, którzy dali się zwieść opowieściom o niecywilizowanych plemionach.
Przed wizytą w wiosce plemienia Yao byłam przygotowana na wszystko. Była równie skomercjalizowana jak poprzednia, a może nawet bardziej – stragany lepiej zaopatrzone, równiutkie drogi zastąpiły ścieżki, a i ceny podskoczyły i różniły się w zależności od towaru. Sprzedawczynie odziane w czarne stroje zdobione tylko czerwonymi puchatymi kołnierzami opanowały do perfekcji sztukę handlu i zachwalania towaru. Udało mi się wypatrzeć kilka autentycznych ciekawostek. Chociaż chaty nie mają podłóg, tylko zwykłe klepisko, ich mieszkańcy zdejmują przed wejściem do domu buty – tak samo, jak robi się w całej Tajlandii. Plemię jest zdecydowanie bogatsze niż Akha, domy solidniejsze, kryte matami i lepiej wyposażone. Dzieci są tu po prostu dziećmi, a nie wyciskaczami łez. Mają zabawki, rowerki dziecięce i zwierzęta do opieki – niewielkie świnki. Jedna z nich rozłożyła się na progu i wyglądała zupełnie jak stróżujący pies.
Wracaliśmy do miasta zawiedzeni plemionami, za to bogatsi o kolejne podróżnicze doświadczenie. Plemiona górskie wyszły mi naprawdę bokiem wieczorem. A właściwie nie bokiem, ale na szyi, gdzie czułam silne swędzenie i pieczenie. Dziwne, bo przecież smarowałam się starannie kremem z filtrem. Okazało się, że dostałam gigantycznego uczulenia od nowego naszyjnika przecudnej urody, który nosiłam cały dzień. Leczyłam się z bąbli przez kolejnych kilka dni.
Świątynia pośrodku buszu
Kiedy kilka dni później mieliśmy odwiedzić wioskę plemienia Lisu, przyjęłam to obojętnie, a może nawet niechętnie. I znów dostałam nauczkę, że nie należy myśleć stereotypowo, a azjatycka odmienność może zaskoczyć. Wioska Lisu była położona w dolinie rzeki Ping. Owszem, były kramy, ale żadnego narzucania się, nachalności. Cicha i spokojna osada, znaczna część mieszkańców pracowała w polu. Przechadzając się po ścieżynkach, natknęłam się na coś, co wynagrodziło mi wcześniejsze rozczarowania. W najwyżej położonym miejscu wioski, wyludnionym i cichym, stała wiata kryta strzechą, a pod nią posąg Buddy. Mała świątynia pośrodku buszu, wyłożona tkaninami na ziemi, skromnie przyozdobiona. Autentyczna osobliwość, prawdziwe miejsce modlitw.
Odetchnęłam, że z autentyczną pierwotnością plemion górskich nie jest aż tak źle. Choć niesmak po Akha i Yao pozostał. Podróże w końcu kształcą. Gdybym do wiosek tych plemion nie pojechała, do dzisiaj bym pragnęła się tam znaleźć. Teraz mogę spać spokojnie: sprawdziłam, jak tam jest, i nie czuję potrzeby, żeby tam wrócić.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze