Powiew tropików cz. II
JUSTYNA • dawno temuSzukając kolejnych atrakcji dowiedzieliśmy się, że w okolicy jest mnóstwo farm specjalizujących się w hodowli krokodyli i aligatorów; wystarczyło oddalić się do wybrzeża nieco na zachód stanu, gdzie rozciągały się jedynie bagna i rozlewiska płytkich jezior. Po dotarciu na główną drogę przecinającą Florydę w poprzek bagien, mogłam przekonać się na własne oczy, że faktycznie nie ma tam NIC.
Podczas urlopu na Florydzie zasmakowałam w sportach wodnych. Jednego dnia zapisaliśmy się na jazdę na jet ski. Jest to duży skuter wodny z dynamicznym silnikiem. Dobrali nam krótkie pianki jak do nurkowania, do tego była jeszcze kamizelka ratunkowa i rozdzielili grupę – po parze na skuter.
Wyruszyliśmy tak ostro pod wiatr, że w pierwszej chwili nie mogłam złapać tchu, koncentrując się wyłącznie na tym, żeby utrzymać się na pędzącym szaleńczo jet ski. A wszystko to na oceanie, no więc były i fale. Skuter skakał wysoko, woda bryzgała po twarzy, sól naszła mi do oczu, tak że w pewnym momencie chciałam rzucić się do wody, byle tylko z niego zejść. Uratowała mnie zbiórka przy boi, podczas której przewodnik udzielił instrukcji, jak mamy płynąć i w jakiej odległości. Po chwili przyzwyczaiłam się do prędkości i skoków skutera. Załapałam, jak trzymać się, aby nie spaść i przechylać na ostrych zakrętach.
Kiedy zmieniliśmy się przy "sterach", odpaliłam silnik i powoli wyjechałam z zatoki. Na otwartej przestrzeni dodałam nieco gazu. Pierwsze wrażenie było zaskakujące -kierownicę trzeba było trzymać z naprawdę dużą siłą, wręcz wyrywała ręce ze stawów. Jednak było wspaniale! Gnałam z niemal maksymalna prędkością, woda co chwilę kompletnie nas zalewała, ale bawiłam się niesamowicie. Kiedy przewodnik oznajmił czas wolny, zaczęło się szaleństwo. W miarę odsuwania się od brzegu, fale stawały się coraz większe, więc wyskakiwaliśmy na ponad półtora metra wzbijając wielkie fontanny, kręciliśmy bączki – aż skuter wył i wbijał się głęboko pod wodę. Robiąc skręty przy maksymalnej prędkości odrzut był tak silny, że skuter niemal kładł się na boku, a my z nim. Ochrypłam od wrzasku i pisków. Na koniec popłynęliśmy jeszcze w punkt, z którego oglądaliśmy zachód słońca. Wracałam do portu z włosami sztywnymi od soli jak szczotka.
Szeroka szosa, po jednej stronie kanał i trzciny, po drugiej niewysoki las. I tylko tablice reklamujące kolejne farmy aligatorów świadczyły o tym, że kiedykolwiek był tu inny człowiek.
Na jednej z farm wykupiliśmy przejazd air boat – łodzią napędzaną śmigłem. Popłynęliśmy wolno kanałem, w którym faktycznie, jak się okazało po chwili, roiło się od gadów; w trzcinach porastających brzeg co parę metrów wylegiwały się błyszczące cielska.
Po rejsie obejrzeliśmy pokaz walki z aligatorem, następnie zrobiliśmy sobie sesję zdjęciową z juniorkiem. Gad ten w dotyku jest śliski i mięciutki jakby wypełniony silikonem. Na farmie zjedliśmy też obiad. W skład zestawu wchodziły m.in. żabie udka i ogon aligatora. Smakowało mi niesamowicie; żabie udka trochę jak kurczak, a ogon jak schabowy.
Innego dnia, kiedy mknęliśmy autostradą w kierunku Orlando, wzdłuż której rozciągały się ogromne plantacje cytrusów, postanowiliśmy zboczyć nieco z drogi i poszukać wjazdu na jedną z nich. Wjechaliśmy między drzewka cytrusowe obwieszone grejpfrutami, pomarańczami, cytrynami i innymi jeszcze nieznanymi mi owocami. Pachniało prześlicznie, aż ślinka ciekła.
Po dotarciu do Orlando skierowaliśmy się od razu do Universal Studios; wyszliśmy na deptak z setkami kawiarni, pokazami i tłumem ludzi. Po spacerze przez studia filmowe, już w samochodzie, tak zakurzonym, że trudno było rozpoznać, jaki miał kolor, rozłożyliśmy mapę (żałosny strzęp, przybrudzony i rozmiękły od wilgoci) i pojechaliśmy “zaliczać” Disney World.
Zawsze wyobrażałam sobie, że będzie to duży park rozrywki. Okazało się jednak, że jest to kolejne “miasto w mieście”. Na Disney World składa się wiele dzielnic, przez które przebiega kilka autostrad. My dojechaliśmy do części z barami, deptakiem i klubami. Mimo późnej godziny przewijały się tam masy ludzi. Pospacerowaliśmy trochę i pojechaliśmy dalej, szukać najsłynniejszego zamku disneyowskiego. Ładnie oświetlony, położony jest na wyspie. Z nabrzeża kursował do zamku prom, a nad głowami jeździły pociągi. Inaczej to sobie wyobrażałam…
Odwiedziliśmy również Centrum Lotów Kosmicznych im. Johna F. Kennedy – ogromny kompleks położony na dużej wyspie w pobliżu Orlando. Ośrodek jest tak rozległy, że do poszczególnych punktów dojeżdża się autobusami, niekiedy po drogach, wzdłuż których ciągną się kanały. A w kanałach, co kilkanaście metrów, łypały na nas… aligatory. Weszłam na wyrzutnię rakietową, byłam w głównej montowni, centrum kontroli lotów, nie ominęły nas też rozmaite pokazy i projekcje filmów. Zwiedzenie tego miejsca zabrało nam ładnych parę godzin.
Każdy dzień był pełen wrażeń, odwiedziliśmy tyle miejsc. No i nadszedł — ten ostatni.Żeby chociaż zaczęło padać straszliwie, to przynajmniej byłby mniejszy żal wyjeżdżać. Ale gdzie tam! Od rana była przepiękna, słoneczna pogoda. Wrzuciłam wszystkie nasze rzeczy do bagażnika tej kupy kurzu, która kiedyś była błyszczącym autkiem, potem już tylko wymeldowanie z hotelu i droga do wypożyczalni samochodów. Tam nikt nie zdziwił się wyglądem Lanosa, wiec z pewnością nie byliśmy pierwsi, którzy tak doszczętnie zajeździli auto.
Dalej poszło już szybko: kontrola, odprawa, poczekalnia, wejście na pokład, start, lot, lądowanie. Proszę państwa, jesteśmy w Nowym Jorku. Na zewnątrz temperatura ok. 5 stopni C, pada deszcz. Witamy w rzeczywistym świecie! — poinformował przez mikrofon steward.Po wyjściu z samolotu zrobiło mi się strasznie zimno i smutno.Jechałam przez zamglone drogi z kubkiem kawy w ręku i rozmyślałam o tym, czemu przypadło mi żyć w miejscach, gdzie panuje tak dołujący klimat…
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze