Dziecko? Tak. Mąż? Niekoniecznie!
JOANNA SZWECHŁOWICZ • dawno temuSamotne macierzyństwo często jest koniecznością. Mąż porzuca, umiera, albo niby jest, a jakby go nie było. Nie oburzają już nas panny z dzieckiem - ofiary uwodzicieli albo maminsynków. Ale co powiedzieć o kobietach, które świadomie i z premedytacją zostają samotnymi matkami? Bo po prostu chcą mieć dziecko?
Taką kobietą jest Ewa, trzydziestopięciolatka ze Szczecina. Na początku chciała mieć męża, który byłby ojcem jej dziecka. Z biegiem czasu uświadomiła sobie, że chyba nie będzie jej to dane. Kandydaci nie spełniali wymagań. Po trzydziestce świadomie wzięła sprawę w swoje ręce. I dziecko ma, a z decyzji jest bardzo zadowolona:
— Uważam, że faceci w tym kraju są coraz niższej jakości. Szukałam męża, miałam jakieś tam związki. Ale ani razu patrząc na któregoś z nich nie miałam myśli: tak, to ma być ojciec mojego dziecka. Nie wyobrażałam sobie, że z kimś takim mam spędzić dwadzieścia lat, nie wspomnę nawet o tym mitycznym „do śmierci”. Albo jestem zbyt wymagająca, albo trafiałam na jakieś wybrakowane egzemplarze. Część w ogóle dzieci nie chciała, część zakładała, że ja to dziecko urodzę, wychowam, a oni będą sobie siedzieć w fotelu z gazetą albo oglądając mecze. Po co mi ktoś taki?
Ale mniejsza o to. Niezależnie od przyczyn, w wieku trzydziestu dwóch lat doszłam do wniosku, że chcę mieć dziecko, ale męża czy jakiegoś faceta na stałe – nie. Po prostu tego nie potrzebuję. No i mam synka. Pomogli mi w tym zachodni sąsiedzi oraz in vitro. U nich przebiega to wszystko bez kłopotów, już po paru miesiącach byłam w ciąży. I tyle, żadnych marudnych kłopotliwych facetów do tego nie potrzebowałam. Sama kupiłam wózek, urządziłam pokój dziecięcy i wybrałam imię. Jestem matką dwuletniego Antosia. Ktoś spojrzy z boku i powie: nieszczęśliwa samotna matka. A ja powiem: szczęśliwa spełniona kobieta bez nadbagażu w postaci typa, któremu trzeba gotować, sprzątać i wspierać psychicznie, bo gość przeżywa szok po narodzinach dziecka. Tak miała moja koleżanka: sama obolała po cesarce musiała pocieszać męża, który nie mógł się przyzwyczaić do nocnego płaczu. Choć wcale do tego dziecka nie wstawał.
Finansowo daję sobie radę. Mam swoją firmę, jest ok. Narodziny Antosia dały mi dodatkowego kopa. Ciężko pracuję i mam zamiar zapewnić mu dobry start w przyszłość. Można powiedzieć, że staram się za dwoje. Gdybym pracowała na etacie albo była kiepsko wykształcona, pewnie bym się na to wszystko nie porwała. Nie chcę kiedyś musieć powiedzieć dziecku, że czegoś nie dostanie, bo mamusia nie ma na rachunki. Uważam, że moja opcja życiowa nie jest dla mięczaków.
Na pytanie, czy to w porządku wobec synka, Ewa wzrusza ramionami. Uważa, że dziecko potrzebuje przede wszystkim matki, albo po prostu kochających ludzi wokół siebie:
— Przecież nie żyjemy na pustyni, Antoś ma dziadka i dwóch wujków. Rodzina zaakceptowała moją decyzję, zwłaszcza rodzice po prostu chcieli mieć wnuka, niezależnie od „sposobu produkcji”. Gdybym wyszła za któregoś ze wcześniejszych narzeczonych, dziecko musiałoby przeżywać traumę rozwodu. Bo on byłby na pewno, jestem przekonana. A tak synek jest szczęśliwym dzieckiem.
W innej sytuacji była Katarzyna, czterdziestoletnia urzędniczka z Poznania. Zawsze chciała mieć męża, ale z reguły trafiała na cudzych. Albo na kawalerów, którzy nie chcieli się wiązać. Chętnie wyszłaby za mąż za kogokolwiek, kto by się oświadczył. Ale jakoś nikogo takiego nie było:
— Po prostu jestem nieatrakcyjna. Na jedną noc po kilku piwach to pewnie tak. Ale nikt się we mnie nie zakochał. Dwa razy związałam się z żonatymi, miałam nadzieję, że zostawią dla mnie żony. To oczywiście było głupie, żony zostawia się dla długonogich blondynek, a nie dla płaskich okularnic. Byłam najwyżej rozrywką, albo kimś do prasowania koszul i pocieszania. W dodatku mieszkałam w małym mieście, a tam potencjalnych kandydatów nie było wielu.
A zegar tykał. Byłam zwyczajnie zdesperowana i bardzo, bardzo chciałam mieć dziecko. Nie powinni mnie oceniać ci, którzy czegoś takiego nie przeżyli. Wszędzie widziałam dziewczyny w ciąży, mamy z wózkami, śliniące się bobasy. W pewnym momencie już o niczym innym nie myślałam, zaczęłam mieć objawy klasycznej depresji. „Mój” facet, chociaż nie mój, chciał mnie zostawić, czułam, że związek się kończy. I co zrobiłam? Przez ostatnie trzy miesiące nie zabezpieczałam się, z premedytacją. Udało się, zdążyłam zajść w ciążę, zanim mnie zostawił. Nic od niego nie chciałam. Kiedy mówił, że odchodzi, bo już nawet żona jest lepsza od takiej depresyjnej nudziary, byłam po teście. Pozytywnym. Pożegnałam go z ulgą.
Dzisiaj jestem mamą czteroletniej Julii. Córeczka nie pyta o tatę. Nikt nie pyta, ludzie są dyskretni. Rodzice już nie żyją, rodzeństwa nie miałam. Różne kontakty urwałam. W ciąży zmieniłam miejsce zamieszkania. W nowym mieście uchodzę za rozwódkę, nikt mnie o przeszłość nie pyta, bo w Poznaniu ludzie żyją inaczej niż w moim miasteczku. I dobrze mi z tym.
Co powie Julii, jeśli kiedyś zapyta o tatę? Prawdę, oczywiście dostosowaną do wieku dziecka. Nie będzie udawać, że tatuś był, ale zginął na wojnie czy poszedł do sklepu i nie wrócił:
— Na razie wyjaśniłam, że bardzo, najbardziej na świecie, chciałam ją mieć, a wtedy miłości wystarcza, żeby i bez tatusia pojawiło się dziecko. To przecież w gruncie rzeczy prawda. A kiedy dorośnie, na pewno mnie zrozumie. Tak myślę.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze