Byłam niewolnicą
MARIANNA KALINOWSKA • dawno temuDo redakcji Kafeterii przyszedł kolejny list. Tym razem od Czytelniczki, która była traktowana przez męża jak niewolnica, jakby była jego własnością. Trudno uwierzyć, że w dzisiejszych czasach to możliwe, że są jeszcze mężczyźni, którzy uważają, że miejsce kobiet jest w domu, a bywać w kawiarni, w kinie po prostu im nie wypada, gdy są żonami.
Kamila (32 lata, pracuje w małym wydawnictwie w Warszawie):
— W liceum miałam przyjaciółkę, bardzo wcześnie wyszła za mąż. Kiedy została żoną, dostała zakaz spotykania się ze mną. Od męża. Nie mogłam tego zrozumieć. Namawiałam ją, żeby się zbuntowała, żeby po prostu wyszła i już, gdziekolwiek – niekoniecznie ze mną, niekoniecznie na całą noc, byle nie podporządkowywała się woli męża. Ale ona nie chciała. Mówiła, że woli mieć święty spokój. Szybko też zaszła w ciążę, a obowiązki matki zaabsorbowały ją tak, że w ogóle znikła z życia.
Pamiętam, jak patrząc na nią obiecywałam sobie, że nigdy nie wyjdę za mąż. A jeśli już mi się to przydarzy, zwiążę się z człowiekiem, który nie będzie mnie krępował, pouczał, mówił co mi wolno, a czego nie. Minęły długie lata. Skończyłam studia, założyłam swoją firmę wydawniczą, kupiłam mieszkanie, samochód – urządziłam się po prostu. I poznałam Marka. Zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Wpadłam jak przysłowiowa śliwka w kompot. Nie zauważałam, jak mnie traktuje, jak mnie ustawia, jak mi pokazuje, gdzie jest moje miejsce.
Gdzie było moje miejsce? Na pewno znacznie niżej, niż jego. We wszystkim okazywał się być lepszym specem niż ja: lepiej znał się na prowadzeniu firmy, na myciu okien, gotowaniu… Cokolwiek powiedziałam lub zrobiłam, musiał to opatrzyć stosownym komentarzem. Byłam durna, że brałam to za dobrą monetę: byłam pewna, że wszystko to z troski o mnie, z dbałości o moje interesy i mój dobrostan.
Kiedy się pobraliśmy, zaczęła się jatka. Mąż uznał, że nie wolno mi nigdzie samej wychodzić. Pamiętam, że umówiłam się na kawę z koleżanką ze studiów. Kiedy przez telefon powiedziałam Markowi, że nie wrócę na kolację, dostał szału. Wrzeszczał na mnie i kazał natychmiast wracać do domu. Byłam przekonana, że to jakiś głupi żart. Przecież ja nie pytałam go o pozwolenie, ale oznajmiłam mu, że wychodzę…
Wiem, że to śmieszne, ale wtedy posłusznie wróciłam do domu. Przeprosiłam go nawet. Tak bardzo go kochałam, że jego dobre samopoczucie było najważniejsze na świecie. Co tam ja i moje potrzeby! Poza tym przekonywał mnie długo i z wielkim zapałem, że miejsce kobiety jest w domu. Że żonie nie wypada chodzić do miejsc publicznych samej, że to uwłacza jej godności, co sobie pomyślą inni, a zwłaszcza inni faceci? Na pewno, że jestem łatwa i szukam wrażeń poza domem. I dalej w tym tonie. Mógł tak mówić godzinami, strasznie się nakręcał. Przypomniałam sobie Gośkę, tę przyjaciółkę z liceum. I zrozumiałam, dlaczego mówiła o świętym spokoju.
Siedziałam posłusznie w domu przez kilka miesięcy, a jeśli wychodziłam gdzieś, to tylko z Markiem. Jeśli już sama robiłam zakupy w jakimś supermarkecie, dokładnie sprawdzał paragony. Kontrolował mnie, dzwonił.
Któregoś dnia mama przyszła po mnie do firmy i poszłyśmy razem zjeść obiad. Tak się zagadałyśmy, że zapomniałam powiedzieć Markowi, że będę później. Kiedy wróciłam do domu, był wściekły. Powiedział, że daje mi ostatnią szansę. Ostatni raz wybacza mi coś takiego. Jeśli jeszcze raz wyjdę gdzieś bez jego wiedzy, pożałuję.
Wtedy po raz pierwszy zrozumiałam, że coś z nim nie tak. Grozi mi dlatego, że zjadłam obiad z własną matką? Miała mnie spotkać jakaś przykrość czy krzywda, bo nie zapytałam pana i władcy, czy wolno mi wyjść z domu?
Poczekałam kilka tygodni. Znów wyszłam, tym razem do kina. Sama. Na film, którego by ze mną nigdy nie obejrzał, bo nie lubi kina azjatyckiego. Wysłałam mu SMS-a, że jestem w tym i tym kinie na tym i na tym filmie i że wrócę, jak się skończy. Wyłączyłam telefon. Obejrzałam film, wyszłam na ulicę i… dostałam w twarz. Od niego, rzecz jasna: upokarzające klapnięcie w policzek w tłumie ludzi, którzy przyglądali nam się ze zdumieniem.
Świat rozpadł mi się na kawałki. Zrozumiałam, że poślubiłam wariata i że nie ma się co oszukiwać: jeśli facet uderzył mnie raz, uderzy znowu. W jednej chwili postanowiłam, że go zostawię. Czułam wielką rozpacz, ale wiedziałam, że muszę chronić siebie. Do dziś cieszę się, że mój instynkt samozachowawczy był wtedy tak silny i że postąpiłam według jego wskazań.
Nie dyskutowałam z Markiem. Bez słowa spakowałam jego rzeczy (błogosławiłam w myślach fakt, że mieszkamy w moim mieszkaniu). Nie reagowałam na jego błagania, prośby i groźby. Na to, że przepraszał mnie na kolanach. Kazałam mu się wynieść i groziłam policją. Na odchodnym powiedziałam, że może do mnie wrócić pod dwoma warunkami: będę wychodziła, kiedy chcę i z kim chcę, a on podda się terapii. Bez tego może nie wracać.
Wył jeszcze chwilę na schodach, w końcu sobie poszedł. Płakałam całą noc. Myślałam o tym, że będąc z Markiem tak zaniedbałam wszystkie swoje przyjaźnie i znajomości, że nie mam nawet do kogo zadzwonić, by poprosić o wsparcie. Na szczęście pomogła mi moja niezawodna mama. Gdyby nie ona i jej mądre rady, na pewno zmiękłabym i znów wróciła do życia z Markiem – na dawnych zasadach.
Wrócił skruszony kilka miesięcy później. Poddał się terapii. Dzięki niej zrozumiał, że jego zachowanie wynikało z faktu, że matka opuściła jego i ojca, kiedy Marek był przedszkolakiem. To było za komuny, matka uciekła do Grecji z jakimś kierowcą tira (żeby było śmiesznie, facet miał na imię Adonis). Ojciec cały czas powtarzał Markowi, że — Jak się babę spuści ze smyczy, to ucieknie i tym podobne mądrości życiowe. Marek nic mi wcześniej o tym wszystkim nie mówił.
Zrozumiałam też, że jego ciągłe kontrolowanie mnie wynikało z tych samych przyczyn: z panicznego lęku przed opuszczeniem. A że się tak wymądrzał i ciągle pokazywał mi, że jestem gorsza, głupsza, że mniej wiem? To też sposób na kontrolowanie: kogoś osłabionego i niepewnego siebie łatwo jest sobie podporządkować. A podporządkowanego i słabego się potem od siebie uzależnia — stąd droga prosta — uzależniony nigdy od ciebie nie odejdzie, nie zostawi cię, nie opuści.
Wiem to wszystko dopiero teraz, kiedy naczytałam się psychologicznych książek, pochodziłam na różne warsztaty i poznałam (bardzo pobieżnie) mechanizmy działania ludzkiej psychiki.
Cieszę się, że w ważnym momencie mojego życia umiałam podjąć właściwe decyzje. Dzięki nim wciąż jestem z Markiem. Tyle, że to zupełnie inny człowiek niż ten, którego poznałam. Już mną nie manipuluje i nie ogranicza. W związku są przecież tylko dwa warianty: albo wierzysz swojemu partnerowi, albo nie. I nie ma się co zasłaniać jakimiś wyssanymi z palca zasadami, że żonie nie wypada tego czy tamtego. Żona nie jest domowym niewolnikiem, koniec, kropka.
Z przerażeniem patrzę na kobiety, które dają się zamykać w domach, bo ich mężowie zabierają im to, co one mają najważniejszego – wolność. Przerażają mnie też mężczyźni, którzy bojąc się swoich żon tyją na kanapach przed telewizorami, choć zanim ją poznali, uwielbiali grać w koszykówkę czy zbierać grzyby (teraz ona zabrania). Wiem, że często za takimi zakazami stoją jakieś chore wzorce wyniesione z domu rodzinnego, różne traumatyczne przeżycia z przeszłości. Ale nie rozumiem, że można się tak im poddać bez walki, bo tak trzeba. Nic nie trzeba. Albo inaczej: trzeba być wolnym. Także w związku z drugim człowiekiem.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze