Na kocią łapę
DOROTA NOWAKOWSKA • dawno temuPamiętam jedno rodzinne spotkanie. Wielkanoc to była czy Wigilia – to nie ma znaczenia. Całe grono siedziało przy suto nakrytym stole dyskutując o rzeczach najistotniejszych. Słuchając dywagacji teścia mojej siostry czułam się jak oskarżona o co najmniej zdradę stanu. Tylko dlatego, że zamieszkałam bez ślubu ze swoim chłopakiem.
Będąc na studiach, zarówno ja jak i moje znajome, jedna po drugiej wprowadzałyśmy się do narzeczonego lub same zapraszałyśmy go do siebie. Czy było to wynajęte mieszkanie, czy, tak jak w moim przypadku, nowe cztery ściany w prezencie od rodziców, idea była ta sama – zamieszkać z mężczyzną. Na kocią łapę.
W moim przypadku ten krok wymusiło życie. Kiedy oboje już pracowaliśmy i do tego studiowaliśmy, czas na randki skurczył się. Pieniądze na knajpki i romantyczne kolacje znikały tak szybko jak szpinak z parmezanem kupiony na spółkę w Jazz Bistro. Wspólne kolacje w moim mieszkaniu kończyliśmy późno. I co w tym romantycznego, że razem maczaliśmy bagietkę w rondelku z fondue, jeśli, zamiast patrzeć sobie w oczy, pilnowaliśmy, by ostatni autobus nie uciekł. Nie chciałam, by Jacek przez dwie godziny wracał nocnym — zostawał. By uniknąć takich problemów (wymuszonych rozstań, nerwowego spoglądania na zegarek i ciągłej tęsknoty za sobą), zamieszkaliśmy razem. Więcej czasu dla siebie i więcej pieniędzy na inne przyjemności. Nasza decyzja wynikła z naszego trybu życia. Uważałam to za normalne. Nie widziałam w tym nic złego.
Przekonałam się, że nie dla wszystkich moja decyzja jest tak oczywista w chwili, gdy oznajmiłam ją rodzicom. Lekkie zamieszanie, próba sprzeciwu ze strony taty i mądra odpowiedź mojej mamy: „Jak zechce, zamieszka z nim bez naszej zgody. Po co się czepiać.” Rodzice stanęli na wysokości zadania. Uznali mnie za dorosłą i odpowiedzialną za swoje czyny. Ale, mimo wszystko, ich pierwsza reakcja mnie zaintrygowała. Wytłumaczyłam ją sobie ojcowską miłością: tata nie umie pogodzić się z dorastaniem jego malutkiej córeczki i obawia się, że ten "drań" zrobi jej krzywdę.
Świąteczna kolacja uświadomiła mi, że sprzeciw starszego pokolenia wobec planów młodych ludzi, by żyć ze sobą bez ślubu, ma szersze podłoże niż tylko „troska rodzicielska”. Monolog umoralniający teścia mojej siostry nie był skierowany bezpośrednio do mnie. Ten starszy pan, którego bardzo lubię, ma konserwatywne poglądy; zatrzymał się w latach 80. XX wieku. Dla jego dobra wiedza o prowadzeniu się siostry jego synowej została mu oszczędzona. Zresztą nikomu by nie przyszło do głowy, że może go to obchodzić. Los jednak chciał, by akurat w ten świąteczny czas kościół organizował akcję uświadamiania par żyjących na kocią łapę. Głośno było w telewizji o wizytach agentów w sutannach, którzy zebrawszy sprytnie odpowiednie informacje na temat swojej trzódki, celnie pukali w drzwi „grzeszników”. Teść siostry oczywiście popierał te metody, ponieważ jego również gorszy, że coraz więcej kobiet i mężczyzn zamieszkuje bez ślubu.
Wszyscy słuchali z grzecznym zainteresowaniem, nie przejmując się wzburzeniem starszego pana. Ja sama przez dłuższy czas nie brałam jego słów do siebie. Ale w którymś momencie uświadomiłam sobie, że on mówi przecież o mnie. To między innymi mnie, nie będąc tego świadomy, z tak silnym przekonaniem potępia i odsądza od czci. Głęboko zapadłam się w krzesło patrząc znad kieliszka wina na osoby, które znały moją sytuację. Zauważyłam, że dopiero moja czujna mina przypomniała im, że mają taką czarną owcę we własnej rodzinie, przy własnym stole! Lampka zabłysnęła — rodzinne oświecenie. "Wtajemniczeni" uśmiechnęli się pod nosami i delikatnie zasugerowali zmianę tematu, co wybawiło mnie od dalszego wysłuchiwania tyrady starszego pana. Nikt mnie nie wydał i teść siostry mógł spokojnie dokończyć świątecznego śledzika.
Od tego czasu pilnie śledzę poglądy Polaków na kwestię mieszkania młodych ludzi ze sobą bez ślubu. Rozmowy z dziewczynami, które dzielą mój grzeszny los — mówiąc delikatnie — porażają. Niektóre z nich mieszkają z chłopakiem po kryjomu. Wyjazd do innego miasta na studia sprzyja utrzymaniu tego faktu w tajemnicy przed rodziną. Czemu się z tym kryją? Ponieważ wiedzą, czym grozi wyjawienie „słodkiej tajemnicy”. Te bardziej odważne, które nie kryją się, gdzie i z kim mieszkają, popadły w ostry konflikt z rodzicami, którzy, podczas spotkań w szerszym gronie, przed obcymi i dalszą rodziną, podtrzymują obrazek zgodnej i uśmiechniętej rodzinki. Jedynie ostre wymiany zdań matki z córką przy mieszaniu sałatki w kuchni dodają potrawie nieco pikanterii. Kołtuństwo doskonałe.
Zastanawiam się, dlaczego tak się dzieje. Dlaczego kogoś bulwersuje fakt, że dzielę mieszkanie z osobą płci przeciwnej, którą bardzo kocham, ale z którą związek nie został przypieczętowany urzędowo. Czy potępianie młodych, którzy mieszkają na kocią łapę jest zjawiskiem stricte polskim, wynikającym z dewocji starszego pokolenia? Co o tym myślicie, drogie Panie?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze