Księga skarg i zażaleń
URSZULA • dawno temuOd razu wiedziałam, co jest na rzeczy. Tu nie chodziło o zmarnowane 3 złote. Nie chodziło też bynajmniej o to, że mama faktycznie miała aż tak wielką ochotę na jagodzianki. To była typowa Awantura dla Zasady. „Płacę, więc mam prawo wymagać!” i „Jeżeli będziemy takie rzeczy puszczać płazem, to sprzedawcy pomyślą, że im wszystko wolno!” - to typowe hasła rzucane w takich sytuacjach.
To było tak: w pewne pochmurne, listopadowe popołudnie przyjechała do mnie w odwiedziny mama i przyniosła drożdżówki. Dokładniej: jagodzianki. Zrobiłam herbatę i kawę, postawiłam na stole różne łakocie i usadowiłyśmy się wygodnie na kanapie, by nadrobić zaległości w ploteczkach.
— Przynieś drożdżówki – nalegała mama. – Kupiłam je w mojej ulubionej piekarni. Są najpyszniejsze w mieście.
Pokroiłam jagodzianki w paseczki i postawiłam talerz na stole. Mama sięgnęła po kawałek i po chwili jej twarz wykrzywił grymas wściekłości.
– Co ta baba mi wcisnęła! – wykrzyknęła złowieszczo. – Te drożdżówki są wczorajsze! Od razu wiedziałam, że coś jest nie tak, kiedy zobaczyłam za ladą inną sprzedawczynię niż zwykle. Tak trudno w dzisiejszych czasach o uczciwego człowieka!
Usiłowałam uspokoić rozjuszoną rodzicielkę, tłumacząc jej, że mam jeszcze inne słodycze, między innymi jej ulubione czekoladki, i że pani sprzedawczyni się na pewno coś pomyliło i że to wcale nie znaczy, że świat jest zepsutym i złym miejscem. Nie pomogło.
- Taką miałam ochotę na te ciastka! – rozpaczała mama. – Nie będzie mi jakaś baba wciskać byle czego!
Po chwili decyzja została podjęta.
– Za 20 minut zamykają! Musimy się spieszyć! – wykrzyknęła i w pośpiechu zaczęła wkładać kurtkę.
Od razu wiedziałam, co jest na rzeczy. Tu nie chodziło o zmarnowane 3 złote. Nie chodziło też bynajmniej o to, że mama faktycznie miała aż tak wielką ochotę na jagodzianki. To była typowa Awantura dla Zasady. „Płacę, więc mam prawo wymagać!” i „Jeżeli będziemy takie rzeczy puszczać płazem, to sprzedawcy pomyślą, że im wszystko wolno!” - to typowe hasła rzucane w takich sytuacjach przez mamę, która od kiedy pamiętam, biegała po rozmaitych sklepach z chlebem, puszką mielonki albo paragonem w ręku, cała purpurowa na twarzy, i żądała widzenia z kierownikiem albo chociażby możliwości wpisania się do księgi skarg i zażaleń. Tak było i tym razem. Po 15 minutach jazdy samochodem byłyśmy już w „najlepszej w mieście” piekarni. Mama wparowała do środka.
— Przepraszam, gdzie jest ta pani, która godzinę temu sprzedała mi drożdżówki? – spytała niby spokojnym głosem, ale ja już wiedziałam, co się będzie działo za chwilę.
— Koleżanka musiała dzisiaj wcześniej wyjść – powiedziała ekspedientka. – Czy coś się stało?
— Owszem – odparła lodowatym głosem mama, kładąc na ladzie nieszczęsne jagodzianki w plastikowym woreczku. – Proszę jej życzyć ode mnie smacznego.
Chwilę stała tak, rozkoszując się przerażonym wyrazem twarzy ekspedientki, po czym opuściłyśmy piekarnię. Mama była już usatysfakcjonowana. Ja nie.
Tak się akurat składa, że jak większość córek średnio zamożnych rodziców, mam za sobą doświadczenie pracy w gastronomii i wiem, że takie pomyłki bardzo rzadko zdarzają się z winy sprzedawców. Najczęściej to przypadek lub złudzenie klientów. Na przykład parę lat temu, kiedy dorabiałam sobie w wakacje:
— To skandal! Ta kanapka jest nieświeża! – wykrzyknął do mnie, ekspedientki w barze z gorącymi kanapkami, ubrany w elegancki garnitur młody człowiek, który właśnie zaczął jeść kanapkę z tuńczykiem.
— Ależ skąd! — zdziwiłam się. – Wszystkie kanapki są robione w ten sam sposób i to na oczach klientów – dodałam, wskazując na mojego kolegę, który obok uwijał się, układając na bułkach szynkę, ser żółty i plasterki pomidora. Nie przekonało to pana w garniturze.
— Tuńczyk smakuje dziwnie — nie ustępował. — Proszę mi pokazać, z jakiego korzystacie!
Obrzucił nieufnym spojrzeniem przyniesioną przeze mnie puszkę i zażądał przygotowania nowej kanapki. Zrezygnowana ustąpiłam. Klient w skupieniu śledził ruchy kolegi, który przygotowywał jego lunch, ale efekt go nie zadowolił.
— Coś jest nie tak z tym tuńczykiem! – wykrzyknął po pierwszym gryzie. – Ja nie będę tego jadł! Proszę mi zamiast tego zrobić kanapkę z kurczakiem!
Dostał nową kanapkę i wreszcie był zadowolony. Ale zapłacił tylko za jedną. Nie muszę chyba dodawać, komu potrącono z pensji kwotę za następne dwie.
Dlatego teraz, kiedy mam wreszcie trochę swoich pieniędzy i nie muszę pracować w barze z kanapkami, nigdy nie robię w sklepach i restauracjach Awantur dla Zasady, nigdy nie tykam nawet małym palcem ksiąg skarg i zażaleń. Zaciskam zęby i wyrzucam do śmieci puszkę z karmą dla psa za 6 zł, którą właśnie przytaszczyłam z pobliskiego sklepu i po otwarciu okazała się spleśniała. Czy to wina sprzedawczyni, że puszka była uszkodzona? W restauracji nie zjadam spaghetti bolognese z niedogotowanym makaronem, ale za wszystko płacę. A nuż makaron tylko mnie wydaje się za twardy, a prawdziwym smakoszom włoskiej kuchni właśnie przypadłby do gustu? Czy to wina kucharza, że mi nie smakuje?
Wolę poświęcić kilka złotych po to, by nie sprawiać ludziom dodatkowych kłopotów. Stać mnie na to.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze