Gdzie się podziały tamte prywatki?
URSZULA • dawno temuJak to się stało, że z szalonej młodzieży zrobiła się żałosna grupka staruchów, która w stroju imprezowym prezentuje się raczej dziwacznie i nie potrafi gadać o niczym innym niż o pracy i urządzaniu mieszkania? Czy ludzie po trzydziestce w ogóle się jeszcze bawią z innej okazji niż wesele? Bo coraz mocniej utwierdzam się w przekonaniu, że są domówki w liceum, kluby na studiach, potem długo długo nic, a na końcu dancing w Ciechocinku. Na który nawet się cieszę.
Kiedy miałam naście lat, nie było dla mnie ani dla moich znajomych w życiu nic ważniejszego niż impreza. Cały tydzień czekałam na magiczny weekend i skrupulatnie notowałam w głowie, kto robi domówkę i w którym klubie jest dyskoteka, na którą mnie ewentualnie wpuszczą.
Kiedy zbliżał się piątek, zaczynały się pertraktacje z rodzicami, czy tym razem już mogę wrócić o północy, a jeżeli nie, to czy mogę spać u koleżanki (której rodzice właśnie wyjechali, o czym moi nie musieli wcale wiedzieć). Później następowały kłótnie o długość spódniczki, w wyniku których ta zbyt krótka zdaniem rodziców i tak lądowała w torebce razem z niebieskim cieniem do oczu i różową szminką, by potem odegrać główną rolę w ceremonii przebierania się i malowania na klatce schodowej. A na imprezie wiadomo – pierwsze papierosy, wino za 6 złotych i wolne tańce z chłopakami przy zgaszonym świetle.
Potem były studia, a na studiach było częściej, więcej i lepiej, bo rodziców nie trzeba się było pytać o zgodę, a skończone 18 lat otworzyło mi drzwi do nieskończonej ilości klubów. Czasu wolnego zrobiło się jakoś więcej, a otaczali mnie ludzie tak samo chętni imprez jak ja, więc kompana nie trzeba było długo szukać. A potem nastała wielka cisza. Nagle okazało się, że żeby spędzić miły wieczór nie trzeba koniecznie iść do klubu, upić się w trupa i narobić mnóstwa głupich rzeczy w rodzaju zdemolowania przystanku autobusowego, tylko tak naprawdę wystarczy zaprosić koleżankę, wypożyczyć film i obejrzeć go wspólnie popijając winko. Albo przygotować kolację dla znajomych. Albo przejść się do teatru czy na wernisaż. Proste przyjemności, codzienne radości, mała rzecz a cieszy. Tylko czy da się wrócić z powrotem?
Wszystko zaczęło się od tego, że dostałam od znajomych zaproszenie na parapetówę. Zadzwoniła rozszczebiotana koleżanka i oznajmiła, że właśnie kupili z mężem nowe mieszkanie i zanim zacznie się w nim remont, postanowili oblać to jak za starych dobrych czasów – mnóstwo alkoholu, szwedzki stół i taneczne szaleństwa do rana. Do tego wymyślili, że przyjęcie będzie w stylu lat 60-tych i koniecznie trzeba wrzucić na siebie spódnicę w grochy czy cekinową marynarę. Trochę się zdziwiłam, gdyż uświadomiłam sobie, że nie byłam na domowej imprezie od kilku ładnych lat, ale oczywiście postanowiłam iść.
Jak szaleć to szaleć. W sobotnie popołudnie wybraliśmy się z chłopakiem na poszukiwanie odpowiednich kreacji, potem zaczęliśmy się stroić i nawet nie zauważyliśmy, jak zrobiła się godz. 21. Wtedy to właśnie zadzwonił telefon.
— Gdzie jesteście? — pytała koleżanka lekko podenerwowanym tonem.
— Właśnie wychodzimy z domu – odparłam – Czy coś się stało?
— Nie, nic, czekamy – odłożyła słuchawkę.
Po pół godzinie wreszcie dojechaliśmy na drugi koniec Warszawy, gdzie mieściło się nowo zakupione mieszkanko naszych znajomych. Jednak kiedy weszliśmy, poczuliśmy się cokolwiek głupio. Gośka i Krzysiek siedzieli w śmiesznych ubrankach (ona — suknia w kratkę i czerwony kwiat we włosach, on – niebieska marynara z lumpeksu) w pustym mieszkaniu, którego jedyne wyposażenie stanowił imponujący stół z pieczołowicie przygotowanymi przekąskami, i wieża, z której wydobywała się muzyka Beatlesów.
— Jesteście pierwsi – Gosia uśmiechnęła się przepraszająco i zrobiła ręką gest, jakby chciała nas zaprosić, żebyśmy usiedli, tylko że po chwili zorientowała się, że nie ma na czym. Oparliśmy się więc o ścianę, sączyliśmy drinki, zakąszając przekąskami i prowadziliśmy niezobowiązującą pogawędkę o problemach z kredytami w dobie kryzysu, ale po godzinie, nie dość, że zrobiło nam się strasznie niewygodnie na stojąco, to impreza nie rokowała szans na rozkręcenie się, ponieważ wciąż nie zjawiali się żadni goście. Gospodarze tłumaczyli się, że zaprosili ponad 50 osób i właściwie nie wiedzą, czemu nikt nie przychodzi, bo większość potwierdziła obecność. Lecz kiedy kolejne pół godziny zeszło nam na podpieraniu ścian, rzucili się do telefonów i zaczęli wydzwaniać. Zaczęły nas dobiegać urywane strzępki rozmów: Śpisz, jak to śpisz?!, Ach, zmęczony…, Niania cię wystawiła? No tak, cóż zrobić…, W pracy w sobotę?!, Jak to myślałeś, że nie zauważymy, że cię nie będzie? Nie możesz na chwilę podjechać?, Samochód ci się zepsuł? No pewnie — autobusem to bez sensu…
W efekcie tych zabiegów udało się na party ściągnąć jeszcze kilka osób, które dołączyły do naszej podpierającej ściany ekipy, lecz nadal w żaden sposób nie dało się nazwać tej imprezy szalonym przyjęciem w stylu lat 60-tych. Wróciliśmy do domu z podkulonymi ogonami.
Postanowiłam się jednak nie poddawać i w następną sobotę zorganizować wyjście do klubu. O swoim przebiegłym planie powiadomiłam grupę znajomych i nawet wydawali się być zainteresowani tematem, ale od rana w dniu imprezy wciąż dostawałam SMS-y, nieodmiennie rozpoczynające się od formułki: Przykro mi ale…
— Olewam to. Idę sama – postanowiłam ku przerażeniu mojego chłopaka, który właśnie dostał nagłego ataku grypy żołądkowej, i zaczęłam wciągać na siebie szałową różową sukienkę, którą zakupiłam specjalnie na tą okazję.
Możecie jednak wyobrazić sobie moje zdziwienie, kiedy wreszcie dotarłam do klubu i okazało się, że przeciętny wiek tamtejszego imprezowicza wynosi jakieś 17 lat. Pokręciłam się chwilę w swojej absurdalnej różowej sukience, która dość żałośnie prezentowała się na tle trampek, dżinsów i t-shirtów i wróciłam, nawet nie kusząc się o tańce.
Jak to się stało, że tak nagle z szalonej i kolorowej młodzieży zrobiła się żałosna grupka staruchów, która w stroju imprezowym prezentuje się raczej dziwacznie i nie potrafi gadać o niczym innym niż o pracy i urządzaniu mieszkania? Czy ludzie po trzydziestce w ogóle się jeszcze bawią z innej okazji niż wesele? Bo coraz mocniej utwierdzam się w przekonaniu, że są domówki w liceum, kluby na studiach, potem długo długo nic, a na końcu dancing w Ciechocinku. Na który nawet się cieszę.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze