„Drogówka”, Wojciech Smarzowski
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuFajnie, że mamy Smarzowskiego! Reżysera, za którego nie musimy się wstydzić. Wrażliwca o nieskazitelnym rzemiośle. Z jednej strony talent na światową skalę, z drugiej: twórcę tak dobrze rozumiejącego polskie realia. Tym razem drastyczny obraz współczesnej Warszawy. Mamy obławy, pościgi, których nie powstydziliby się twórcy hollywoodzcy. Mamy przyjemność oglądania najlepszych polskich aktorów. Trzymamy kciuki, by Smarzowski, poza stertą nagród i wyróżnień, zanotował tym razem także duży zysk.
Cieszyłem się na ten film. Gdybyśmy mieli 15 wybitnych reżyserów, przełknąłbym kilku rozprawiających o zadawnionych krzywdach, o podłości gwałcących Polki czekistów, o konieczności rozliczeń itd. Ale wybitnego mamy jednego. Stąd zachwycały, ale i niepokoiły mnie Smarzowskiego wycieczki w mniej (Dom Zły) i bardziej (Róża) odległą przeszłość. Nasz najlepszy będzie do nich wracał: kolejny jego obraz opowie o tragedii Wołynia. Ale póki co możemy cieszyć się Smarzowskim jak najbardziej współczesnym.
Zachwyty nad twórczością autora Wesela to już swoisty truizm. Równie dobrze można by zacząć i skończyć tę recenzję jednym zdaniem typu: fajnie, że mamy Smarzowskiego! Reżysera, za którego nie musimy się wstydzić. Wrażliwca o nieskazitelnym rzemiośle. Z jednej strony talent na światową skalę, z drugiej: twórcę tak dobrze rozumiejącego polskie realia. Dlatego zacznę od jedynej (chociaż to zdecydowanie zbyt mocne słowo) wady Drogówki. Nie ma tu monolitycznej spójności znanej z Wesela czy Róży. Czuć, że reżyser skleił Drogówkę z trzech różnych idei. Chciał przenieść na duży ekran doświadczenia z realizacji telewizyjnego dokumentu o tym samym tytule. Opowiedzieć swoisty western o ostatnim sprawiedliwym. I w miejsce dotychczasowych (zawsze szokujących) portretów polskiej prowincji pokazać nie mniej drastyczny obraz współczesnej Warszawy.
Stąd są tu drobne niespójności. Ale też stają się one pretekstem, by Smarzowski zademonstrował swoje, wspomniane już, perfekcyjne rzemiosło. Bo łączy się to wszystko ze sobą naprawdę świetnie. Z początku Smarzowski sięga po technikę found footage (prawdziwe, lub udające takowe nagrania z telefonów komórkowych, kamer przemysłowych, miejskiego monitoringu itd.) co zapewnia mu autentyzm. Dalej mamy obławy, pościgi itd., których nie powstydziliby się twórcy hollywoodzkich blockbusterów (kłania się m.in. Ścigany i trylogia Bourne’a). I wreszcie Warszawa: jeżeli mieszkańcy dużych miast oglądali Wesele, czy Dom Zły z przekonaniem w rodzaju: „straszne bagno, ale to nie u nas” teraz będą musieli ów pogląd zweryfikować. Smarzowski zagląda pod podszewkę: pokazuje brutalność praskich podwórek, kicz śródmiejskich burdeli, dogorywające państwo-miasto wokół dawnego stadionu… strach patrzeć. Ale też nikt nie będzie miał wątpliwości: tak to właśnie (i niestety) wygląda.
Do tego (jak zwykle) dochodzi przyjemność oglądania najlepszych polskich aktorów. Mówi się już i pisze o „aktorach Smarzowskiego”, ale tak wielu w jednym filmie ich jeszcze nie widzieliśmy: Topa, Dorociński, Dziędziel, Jakubik, Lubos, Kulesza, Woronowicz, Stuhr, Braciak… Wszyscy naprawdę świetni. Naturalni, ale wyraziści; zabawni, chociaż tragiczni. Do tego kapitalne dialogi. Bo Smarzowski wraca tu do estetyki znanej z Wesela: jest śmiesznie, i to bardzo. Ale to oczywiście śmiech przez łzy, pamiętne Gogolowskie z kogo się śmiejecie? Z siebie się śmiejecie! I tak dochodzimy do (nieobecnego w Róży) sedna stylu reżysera. Bo Smarzowski lawiruje pomiędzy Bareją i Dostojewskim, Machulskim i Bergmanem. Kręci komedie, po których zostaje jedynie smutek. Jak mu się to (bez popadania w przesadę) udaje, tego nie wiem. Wiem tylko, że efekt zawsze osiąga znakomity.
Jeżeli Drogówka wydaje się odrobinę (ale naprawdę odrobinę) słabsza od Róży i Domu to jedynie poprzez podobieństwa do serialowej wersji Pitbula. Vega opowiedział nam tę samą historię, w dodatku kilka lat wcześniej. Analogie nasuwają się same: obaj reżyserzy (przy okazji wspomnianych dokumentów telewizyjnych) spędzili długie godziny w policyjnych radiowozach, obaj gładko przełamali sztampę bajki o szlachetnych (czy wynaturzonych) gliniarzach. I dobrze: dzięki temu mamy dwa świetne filmy. W dodatku w Drogówce tkwi potencjał na pierwszy w karierze Smarzowskiego wielki sukces frekwencyjny. Jest tu stricte sensacyjna wartkość, jest sprytnie sprzedany w trailerze, i naprawdę obezwładniający humor. Zewsząd biją po oczach reklamujące film billboardy. Trzymam kciuki, by Smarzowski, poza stertą nagród i wyróżnień, zanotował tym razem także duży zysk. Od dawna mu się to zwyczajnie należy.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze