"Cud", Ignacy Karpowicz
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuKarpowicz odwraca klasyczną strukturę tragicznego romansu. Zazwyczaj smutne historie miłosne rozwijają się od spotkania, przez zakochanie, aż do śmierci jednego z bohaterów. Tymczasem trup pada na pierwszej stronie, a Anna zakochuje się już w martwym człowieku. Mikołaj, bo tak brzmi imię denata, jest zmarłym niezwykłym podwójnie – nie dość, że staje się obiektem uczuć, to jeszcze nie gnije, a nawet nie traci ciepłoty ciała. Czyli tytułowy cud jest całkiem fantazyjny.
Debiutem „Niehalo” Karpowicz zrobił czytającej mniejszości spore nadzieje. Pojawił się autor nie dość, że młody, to jeszcze w miarę uzdolniony, sprawnie łączący elementy powieści obyczajowej z oniryczną groteską i do tego zagrał czołowymi figurami z naszej historii. Czyli rozbudził apetyt. Można by nawet pomyśleć, że Karpowicz, człowiek perspektywiczny, obdarzony talentem, ma pewną misję do spełnienia – zasypie iluzoryczny przecież podział między literaturą wysoką a komercją, a do tego pogodzi mainstreamowców z fantastami. Tymczasem ukazał się „Cud” z wesołym, latającym członkiem na okładce — książka, o której właściwie nie wiadomo, co myśleć. Często tak się mówi, ale tym razem naprawdę i szczerze – nie wiadomo.
Poznajemy historię Mikołaja, a także losy zakochanej Anny, która, mimo że miłość do trupa — nawet cudownego — nie jest zbyt łatwym zadaniem, na nowo organizuje swoje życie w taki sposób, jakby ukochany wciąż chodził wśród żywych. Zakręcone, prawda?
Groteskę wzbogacają całkiem bystre obserwacje społeczne i psychologiczne niuanse, a całość uduszono w religijnym sosie. Nie chodzi nawet o nachalną stylizację biblijną, ale o to, że przeżycie religijne jest Polakom organicznie bliskie i tym językiem właśnie należy się wypowiedzieć. Karpowicz akurat się podśmiewa, ale korzysta z tego bogatego dziedzictwa. Jego książka przede wszystkim ma bowiem bawić, a nazwisko Topora nie pojawia się przecież na okładce przypadkowo.
Cudowność, ale i nieszczęście tej książki leży w języku. Karpowicz szaleje, zmienia perspektywy, narracje, nawet sposób wysławiania, od skrótowego języka współczesnej obyczajówki do wspomnianej już rozhukanej, biblijnej stylistyki. Wysokie miesza się z niskim, słońce z błotem, a groteska z powagą. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie zachwyt autora nad własną frazą, który nieustannie usiłuje udowodnić, jak znakomitym jest stylistą – cudowne, wielopiętrowe konstrukcje ze słów walą się na głowy sympatycznym bohaterom, grzebiąc i ich, i całą opowieść. To w końcu nie wojna Jungera ani Mariana Pankowskiego rozliczenia z polskością, ale zwykła, choć stuprocentowo magiczna historia, autor zaś stara się, aby dostęp do niej nam utrudnić. Żeby łatwo nie było, Karpowicz nieustannie dopowiada, jakby zza kadru, kontrując narrację wtrąceniami w nawiasach, co jest zabawne (strasznie), ale po trzech stronach zaczyna męczyć (bardzo bardzo). To pomieszanie kafkowskiej, może nawet horrorowej opowieści – przecież podobny temat podjął niedawno Tim Burton – z literackimi popisami za nic w świecie nie chce złożyć się w spójną całość.
A są tu fragmenty śmieszne, nawet mądre, uchwycony ułamek Polski, a przede wszystkim próba wyrwania się ze specyficznej dla nas chocholej beznadziei. Droga wiedzie przez "cud", czyli uznanie magiczności naszego świata, która kryje się gdzieś między pracą a drogą do domu. Nie powątpiewam w talent Karpowicza, który wciąż szuka i jak każdy szukający błądzi, ale pewno jeszcze nas zaskoczy. Więc jednak nie wiadomo.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze