"Nigdzie w Afryce", reż. Caroline Link
MICHAŁ GRZYBOWSKI • dawno temuPrawie 150 minut przygody, wzruszeń i radości, tyle zawdzięczam temu filmowi. Jedyne, co osłabia korzystny odbiór dzieła, to niezdecydowanie reżyser w sprawie zakończenia.
W marcu tego roku Roman Polański, za "Pianistę", otrzymał swojego pierwszego Oscara. Kilkanaście minut wcześniej podobny zaszczyt spotkał Caroline Link. Jej szósty kinowy obraz, "Nigdzie w Afryce", otrzymał nagrodę w kategorii najlepszego filmu nieanglojęzycznego. Obydwa filmy powstały na podstawie głośnych, autobiograficznych powieści i poruszają tematykę prześladowań ludności żydowskiej bezpośrednio przed i podczas II Wojny Światowej.
W "Nigdzie w Afryce" poznajemy losy rodziny Reginy (opowiedziane z jej perspektywy), dobrze sytuowanych niemieckich Żydów. W 1937 sytuacja zmusza ich do ucieczki przed nazistowskim terrorem. Pięcioletnia wówczas Regina (bardzo udane role Lei Kurka i Karoline Eckertz, zmiana aktorek, związana z wiekiem odtwarzanej postaci, jest niemal niezauważalna), jej matka Jettel i ojciec Walter zupełnie nieprzystosowani trafiają w sam środek kenijskiego buszu, który odtąd ma być ich domem. Nagła zmiana nie pozostaje bez wpływu na relacje rodzinne. Rozpieszczona poprzednim życiem Jettel nie może zaakceptować trudnych warunków; w dotkniętej suszami Afryce trudno o cokolwiek do jedzenia, a i sam dom pozostawia wiele do życzenia, co jest powodem ciągłych małżeńskich awantur. Ojcu też nie jest łatwo — niegdyś wzięty prawnik, teraz otrzymuje grosze za pilnowanie gospodarstwa Anglika, przez którego jest nieustannie strofowany. Natomiast rezolutna Regina jest zachwycona. W Niemczech była zastraszoną dziewczynką — w Afryce rodzi się na nowo i przyjmuje ją taką, jaka jest. Z szacunkiem traktuje nową kulturę; błyskawicznie zaprzyjaźni się z kucharzem Owuorem. To od niej matka uczyć się będzie, jak przywyknąć. Burzliwe losy Redlichów obserwujemy na przestrzeni dziesięciu lat, od trudnych początków, aż po chwilę, w której będą mogli wrócić bezpiecznie do Niemiec, pytanie tylko, czy będą tego chcieli…
Link udała się trudna sztuka pokazania Afryki niezafałszowanej. Zaangażowano miejscową ludność, w trakcie filmu mamy okazję poznać wiele z ich obrzędów, które podobno naprawdę się odbyły (kamera była tylko gościem). Na szczęście nie przejęto hollywoodzkiej maniery, która każe wszystkim nacjom posługiwać się językiem angielskim — w tym przypadku z głośników w dużej mierze pobrzmiewa dźwięczne suahili. Zdjęcia są piękne, ale nienachalne i w żadnym wypadku nie przypominają swoistego przeglądu "the best of Africa", której to pokusie z reguły ulegają amerykańscy producenci. Ujęcia doskonale ukazują zróżnicowanie tamtejszej fauny. Całości dopełnia muzyka Niki Reiser, która połączyła motywy muzyki etnicznej z potężnym brzmieniem orkiestry symfonicznej, co dało niesamowite efekty. Warto odsłuchać ścieżkę dźwiękową, nawet w oderwaniu od filmu robi wrażenie.
Chyba Caroline Link nie chciała zostawiać swoich bohaterów na stole montażowym, to też mamy kilka fałszywych (na przykład symboliczne, jak się wydaje, w scenie z atakiem szarańczy) i jedno prawdziwe — rozwiązujące wszystkie wątki — zakończenie. Być może filmowi przysłużyłaby się twarda ręka. Niemniej jednak Oscar całkowicie zasłużony, wśród nominowanych w tej kategorii filmów nie było godnych "Nigdzie w Afryce" konkurentów.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze