Żyją na własny rachunek
MAGDALENA TRAWIŃSKA • dawno temuCo roku przyjeżdżają z miasteczek i okolicznych wsi na studia do metropolii. Szukają lepszych perspektyw życiowych. W autobusach i kawiarniach siedzą z nosem w gazecie zakreślając ogłoszenia, a potem godzinami dzwonią z budki telefonicznej, by wynająć mieszkanie. Często nie mogą liczyć na pomoc finansową ze strony rodziców, są zdane tylko na siebie. Pracują, dorabiają, oszczędzają, chodzą na wykłady, uczą się po nocach, zasypiają w tramwaju...
Co roku przyjeżdżają z małych miast i okolicznych wsi na studia do metropolii. Szukają lepszych perspektyw życiowych. W autobusach i kawiarniach siedzą z nosem w gazecie zakreślając ogłoszenia, a potem godzinami dzwonią z budki telefonicznej, by wynająć mieszkanie. Często nie mogą liczyć na pomoc finansową ze strony rodziców, są zdane tylko na siebie. Pracują, dorabiają, oszczędzają, chodzą na wykłady, uczą się po nocach, zasypiają w tramwaju. Mają też swoje marzenia: skończone studia, znaleźć satysfakcjonującą pracę, kupić mieszkanie. Wydaje im się, że cały świat stoi przed nimi otworem. Stolica, do której tak licznie przybywają, szybko rewiduje ich plany i sprowadza na ziemię. Są uparte, konsekwentne i cierpliwe. Zobaczmy jak radzą sobie w dorosłym życiu:
Ula (24 lata, przyjechała z Białej Podlaskiej do Warszawy, studiuje ekonomię na piątym roku i jest asystentką w firmie budowlanej): Miałam dość ciągłej kontroli i nieustannych pytań rodziców, na co wydałam pieniądze. Marzyłam o studiach z dala od rodziny. Chciałam zamienić troskliwą opiekę i parasol ochronny na niezależność, swobodę i samodzielność finansową. Postanowiłam, że pójdę na ekonomię i znajdę pracę w Warszawie. O swoich zamiarach nie mówiłam nawet koleżankom, a już w szczególności rodzicom. Wiedziałam, że oni mają inne plany, że chcieliby, żebym studiowała w rodzinnym mieście, że obawiają się rozłąki i nie wierzą, że dam sobie radę. Na dofinansowanie nauki nawet nie liczyłam. Sama chciałam być sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Dlatego pieniądze na studia zbierałam kilka lat. Podczas wakacji imałam się różnych dorywczych prac. Byłam także kelnerką. Każdą sumę, którą dostawałam od rodziców lub dziadków z różnych okazji, odkładałam na studia. Nawet marki, które były prezentem na osiemnaste urodziny, zostały odłożone na zrealizowanie mojego planu. Uzbierałam 1 500 zł. Tuż przed maturą odkryłam przed rodzicami, jakie studia wybrałam i w jakim mieście. Wzięli to za fanaberię i musiałam przekonywać ich w niekończących się rozmowach, że to dobry pomysł. W lipcu pojechałam z koleżanką do Warszawy w poszukiwaniu odpowiedniej uczelni. Wybrałam prywatne studia ekonomiczne, bo zajęcia w tej szkole odbywały się późnym popołudniem, więc mogłam jednocześnie pracować i zarabiać na utrzymanie. Zatrzymałam się u znajomych i, po opłaceniu czesnego, wyruszyłam w poszukiwaniu pracy nie kolidującej z zajęciami na uczelni.
Lena (28 lat, przyjechała z Pułtuska do Warszawy by studiować filologię polską na UW, jest copywriterem, redaktor prowadzącą i dziennikarką): Nie chciałam zostać w Pułtusku. Nie widziałam tam perspektyw na dobrą pracę. Marzyłam o dużym mieście. Najbliższa rodzinnego była Warszawa. Zdałam egzaminy na wymarzone studia i z optymizmem ruszyłam w wielki świat. Chciałam być samodzielna i odciążyć rodziców. Zaaprobowali moją decyzję, ale przerażała ich wizja wydatków związanych z utrzymaniem w innym mieście. Tylko ja nie byłam przerażona, raczej pełna zapału. Wiedziałam, że nie mają pieniędzy, żeby mi pomóc i że będę musiała poradzić sobie sama.
Szukanie swojego miejsce na ziemi
Ula: We wrześniu wprowadziłam się do wynajmowanego przez dziewczyny, które poznałam w pociągu, mieszkania. Nowe lokum nie było wyposażone, więc przez kilka dni spałyśmy na karimatach, w śpiworach. Te spartańskie warunki wspominam bardzo miło. Rozwieszałyśmy ogłoszenia na słupach i przystankach autobusowych, że jesteśmy biednymi studentkami, które poszukują mebli. Ku naszemu zdziwieniu odzew był ogromny. Mogłyśmy więc przebierać w ofertach. Dzięki temu miałyśmy super urządzone mieszkanie meblami z IKEI. Do dziś żałuję, że nie miałam jak ich przewieźć do kolejnego mieszkania i że zostały w tamtym.
Lena: Życie w Warszawie szybko sprowadziło mnie z obłoków na ziemię. Szukanie mieszkania dostarczyło mi wielu atrakcji. Wydawało mi się, że gruba „Gazeta Wyborcza” mieści w sobie tyle ofert mieszkaniowych, że na pewno szybko znajdę coś dla siebie. Jednak dzwoniąc codziennie od siódmej rano, z budki telefonicznej w sprawie zamieszczanych ogłoszeń, szybko przekonałam się, że wcale nie jest łatwo znaleźć tanie mieszkanie, tym bardziej, że nie stać mnie było na skorzystanie z agencji zajmującej się wynajmem. Poszukiwanie mieszkania trwało dwa miesiące. Często płakałam. Nie zdawałam sobie sprawy, że życie na własny rachunek jest tak trudne. Ale niektóre przygody z tamtego okresu wspominam dziś ze śmiechem. Dzwoniąc pod numer podany w jednym z ogłoszeń połączyłam się z przemiłym mężczyzną, który do głębi wstrząśnięty moją sytuacją mieszkaniową, zaproponował mi nie tylko tanie mieszkanie, ale i pracę sekretarki w jego firmie. Już prawie umarłam ze szczęścia, bo myślałam, że wszystkie moje problemy w końcu się skończyły, gdy ten zapytał na odchodne, czy mam miłą aparycję i czy lubię seks. Odłożyłam słuchawkę. Pamiętam też ogłoszenie, w którym pewien starszy mężczyzna oferował stancję za pomoc w domu. Upewniłyśmy się z koleżanką, czy nie chodzi też o gotowanie, bo wtedy jeszcze była to dla nas czarna magia i umówiłyśmy się na spotkanie. Otworzył nam czterdziestoletni mężczyzna - pedant, który posadził nas na wersalce i długo nam się przyglądał. Gdy zapytałyśmy komu miałybyśmy pomagać, bo wyobrażałyśmy sobie starszego pana na wózku, a nie mężczyznę w pełni sił, odpowiedział, że jemu. Nasz przyszły pokój też wprawił nas w zdumienie. Mężczyzna zaprowadził nas do kuchni, w której stał rozkładany fotel. Oburzyłyśmy się i zapytałyśmy, czy wyobraża sobie, że będziemy się przebierały, gdy on będzie robił sobie śniadanie. Wyszłyśmy zrezygnowane. Zajęcia na studiach już się zaczęły, więc musiałam pomieszkiwać w różnych miejscach: u znajomych, „waletowałam w akademikach”, a nawet dojeżdżałam przez tydzień codziennie na ósmą z Pułtuska do Warszawy. W końcu moja cierpliwość i determinacja zostały wynagrodzone. W Bibliotece Uniwersyteckiej zobaczyłam dziewczynę, która właśnie rozwieszała ogłoszenie, że poszukuje dwóch współlokatorek do mieszkania na Jelonkach. Zaczepiłam ją, zwolniłam się z zajęć i natychmiast się wprowadziłam.
Wyposażenie pierwszego „M”
Ula: Największym problemem była lodówka. Bardzo długo trzymałyśmy jedzenie za oknem w reklamówce, lub zanurzone w zimnej wodzie. Aż do momentu, gdy zobaczyłyśmy, że sąsiedzi pod nami wystawili starą lodówkę na klatkę. Zapukałyśmy do nich i okazało się, że możemy ją wziąć za darmo. Pamiętam też sędziwą pralkę – franię, która była tak zużyta, że przeciekała. Chciałam zrobić pranie, więc kawałkiem starej plasteliny zakleiłam przeciekającą dziurę, a to okleiłam taśmą samoprzylepną. Niestety, gorąca woda rozpuściła czerwoną plastelinę, a mój piorący się właśnie biały sweter wchłonął ją głęboko we włókna. Nigdy więcej go nie założyłam, bo nawet specjalistyczne pralnie nie mogły poradzić sobie z tłustymi, czerwonymi plamami. Długo nie mogłyśmy także zdobyć łóżek. Aż do przypadkowej rozmowy w windzie, w której sąsiadka z góry zaproponowała nam kupno starej wersalki za 100 zł. Miałyśmy kompletnie urządzone trzypokojowe mieszkanie, w którym mieszkałyśmy we cztery. Każda z nas musiała płacić za wynajem po 300 zł i opłacać rachunki za gaz i prąd. Do dziś wspominam to moje pierwsze lokum z sympatią. Stara wersalka wędrował razem ze mną do kolejnych, wynajmowanych mieszkań, aż dorobiłam się nowego materaca.
Lena: Pierwsze wynajmowane mieszkanie było bardzo małe z ciemną kuchnią i dość obskurną łazienką, ale gdy na półkach w swoim pokoju poukładałam moje rzeczy, zrobiło się całkiem przytulnie. Zamieszkałam tam z dwiema dziewczynami, nie licząc dość pokaźnej armii prusaków panoszącej się po całym domu. Do dziś tamto dwupokojowe mieszkanie na Jelonkach pozostaje moim ulubionym i nigdzie, a przeprowadzałam się jeszcze kilka razy, nie było mi tak dobrze. Z wielką tkliwością wspominam też właścicielkę mieszkania, która wykazywała wielką cierpliwość, gdy spóźniałyśmy się z opłaceniem czynszu lub telefonu. A nawet, wykorzystując swe znajomości, ubezpieczyła mieszkanie ze wsteczną datą, żebyśmy nie musiały pokrywać kosztów remontu dwóch mieszkań pod nami, gdy, nie dokręciwszy kurków, zalałyśmy je. Był to najprzyjemniejszy okres w moim życiu. Kilka razy w tygodniu przychodzili do mnie znajomi, imprezowaliśmy i z trudem wstawałam rano na zajęcia.
Na rozbiegu
Ula: Znalezienie mieszkania na Targówku zbiegło się ze znalezieniem pierwszej pracy. Złożyłam cv do Multikina na Ursynowie i zostałam zaproszona na rozmowę kwalifikacyjną. Dostałam tę pracę. Byłam szczęśliwa, choć musiałam do niej dojeżdżać przez całą Warszawę. Pracowałam na ¾ etatu, również nocami oraz w weekendy. Zarabiałam 6 zł 30 gr za godzinę. Sprzedawałam bilety, sprawdzałam je, robiłam hot dogi, dzięki czemu mogłam się najeść za darmo. Do pracy chodziłam najczęściej na 22, a kończyłam o 3 nad ranem. Potem jechałam dwie godziny na Targówek, śpiąc w autobusie, jadłam śniadanie w domu, kładłam się jeszcze na dwie godziny do łóżka, a potem szłam na zajęcia. Najgorsze były zmiany weekendowe, bo trwały bardzo długo. Wtedy spałam u koleżanki, która mieszkała obok kina. Jednak nocowanie u niej kończyło się zawsze imprezą, więc w poniedziałek wstawałam zupełnie nieprzytomna. To było bardzo męczące. Na przeglądach technicznych filmów zasypiałam w fotelu kinowym. Najprzyjemniejsza była praca przy rezerwacji biletów. Odkładałam słuchawkę telefonu tak, że prawie nikt nie mógł się dodzwonić, otwierałam książkę i mogłam się w spokoju uczyć przed pierwszą w moim życiu sesją egzaminacyjną.
Lena: Dopóki nie znalazłam pracy, pomagali mi rodzice. Dostawałam 600 zł miesięcznie na wynajęcie mieszkaniu i utrzymanie się w Warszawie. W znalezieniu pierwszej pracy pomogła mi moja mama. Pracowałam w banku maklerskim w dziale obsługi POK, zajmowałam się korespondencją. Miałam nienormowany czas pracy, więc rano biegłam do banku, potem wychodziłam na zajęcia, a po nich znów wracałam do pracy. Zarabiałam 800 złotych, a gdy pieniądze przestały wystarczać, udzielałam korepetycji uczniom różnych szkół na moim osiedlu. Tuż przed gwiazdką marzłam w bramie uniwerku, rozdając ulotki, by zarobić na prezenty dla rodziny. Musiałam robić to bez rękawiczek, bo inaczej ulotki nie oddzielały się od pliku, więc po kilku godzinach moje ręce były czerwone i lodowate. Byłam szczęśliwa i dumna z siebie.
Apetyt wzrasta w miarę jedzenia
Lena: Gdy moje oczekiwania co do zarobków wzrastały, zmieniałam pracę. Lista miejsc pracy była bardzo długa, zanim na dobre stałam się dziennikarką: pośredniczyłam w handlu artykułami spożywczymi, byłam hostessą (stałam w łowickim stroju na targach w Pałacu Kultury i Nauki lub promowałam uszczelki do okien w Praktikerze), byłam korektorką, a nawet kustoszem w Zamku Królewskim. Największą satysfakcję sprawiało mi pisanie do lokalnej, ursynowskiej gazety. Poznałam wtedy wielu ciekawych ludzi, robiłam wywiady z gwiazdami, aktorami, ludźmi biznesu, polityki i sztuki. Stałam się bardziej otwarta, towarzyska. Jednak sposób zapłaty za moją pracę nastręczał mi wielu powodów do płaczu. Pieniądze nie były płacona na czas. Pamiętam, że codziennie chodziłam do banku, by sprawdzić, czy już są. Gdy konto nadal pozostawało puste, szłam do prezesa, który znów patrząc mi prosto w oczy, zapewniał, że już dawno je wysłał. To przeciągało się czasem do dwóch tygodni.
Ula: Gdy czesne na mojej uczelni wzrosło i zarobione pieniądze przestały wystarczać, zmieniłam pracę. Dzięki koleżance zaczęłam pracować w sklepie fotograficznym. Nie znałam się na aparatach fotograficznych, ale miałam dobry utarg, bo wszystko sprzedawałam na ładne oczy. Jeśli tylko wyczułam, że klient nie zna się na rzeczy, opowiadałam kwieciście o danym aparacie zupełne bajki, a on patrzył w moje niebieskie oczy i kupował. Następną pracę także znalazłam dzięki koleżance. Odchodziła z dużej tureckiej firmy i wciągnęła mnie do niej. Przez dwa lata byłam sekretarką. Zarabiałam 1100 zł. To była najtrudniejsza praca. Firma zaczynała budowę dużego kompleksu dla różnych przedsiębiorstw. Miałam pełne ręce roboty – wychodząc z pracy byłam bardzo zmęczona. Pracowałam od ósmej do piętnastej i biegłam na zajęcia, które trwały od szesnastej do dwudziestej pierwszej. Nie miałam opanowanego języka angielskiego na takim poziomie, żeby móc płynnie rozmawiać z Turkami. Tym bardziej, że ich angielski zawierał domieszkę tureckiego, polskiego, rosyjskiego i niemieckiego. Na początku nie rozumiałam nic z tego, co do mnie mówili. Chciało mi się płakać. Nie miałam czasu i pieniędzy na szlifowanie języka na kursach. Pomagały mi tłumaczki pracujące w tej firmie. Wreszcie nauczyłam się dogadywać z nimi, a nawet sama robiłam tłumaczenia w języku angielskim. Razem z dyrektorem jeździłam do różnych inwestorów i składałam oferty, negocjowałam warunki umów. Aż w końcu awansowałam na jego asystentkę. Gdy budynek został oddany do użytkowania, przeszłam do prywatnej tureckiej firmy prowadzonej przez mojego szefa i pracowałam na stanowisku szefowej sekretariatu. Ostatnio byłam zarządcą administracyjnym budynku. Zajmowałam się kontraktami na renowacje budynku, wynajmem powierzchni na biura dla innych firm. Teraz jestem asystentką w dużej firmie, a zarobki pozwalają mi już nie tylko na opłacenie czesnego, mieszkania i rachunków, ale i na karnet na basen oraz wycieczki do Chorwacji i żeglowanie po Morzu Śródziemnym.
Tęsknota za rodzinnym domem
Ula: Uważam, że decyzja odłączenia się od rodziców i rozpoczęcia życia na własny rachunek, była bardzo dobra. Dzięki temu jestem bardziej odporna, nie łatwo mnie złamać. Czasem są chwile, kiedy wolałabym, żeby ktoś załatwił coś za mnie i przytulił mnie, jak dziecko. Zdarza mi się płakać w poduszkę, gdy miewam gorsze dni. Wtedy wydaje mi się, że stoję w miejscu i że niczego się nie dorobię i zaczynam tęsknić za rodzicami.
Lena: Myślałam, że podczas studiowania w innym mieście nie odczuję rozłąki z rodzinnym domem. Jednak szybko zauważyłam, że dużo się tam zmieniło. Rodzice wyremontowali łazienkę, w której nie było przewidzianego miejsca na moje kosmetyki. Gdy ich odwiedzam, muszę przywozić je ze sobą i trzymać w kosmetyczce. Wyjeżdżając, zamieniłam się z młodszym o sześć lat bratem na pokoje. Kiedyś on mieszkał w przechodnim. Pomyślałam, że skoro będę ich odwiedzać co dwa tygodnie, mojemu bratu bardziej przyda się mój pokój. Niestety, od tego momentu, już nigdy nie czułam się, jak u siebie. Może dlatego szybko zaczęłam nazywać wynajmowane mieszkanie swoim domem. Rodzicom było chyba trochę przykro. Myśleli, że moim domem zawsze będzie ten – w Pułtusku.
Gdy w kieszeni pustki
Ula: Czesne w mojej szkole było podnoszone coraz częściej. Gdy pod koniec miesiąca brakowało mi kilku złotych, mogłam zadzwonić do rodziców i poprosić o nie, ale wolałam pożyczyć od koleżanki, by uniknąć wielu pytań: po co mi te pieniądze, czy coś się stało? O pieniądzach lepiej rozmawia mi się z tatą. Gdy jestem w sytuacji podbramkowej i potrzebuję większej sumy – pożyczam od niego, ale zawsze oddaję. Nigdy nie proszę o niebotyczną kwotę, najczęściej brakuje mi 300 zł, ale wiem, że gdybym chciała więcej, wyciągnęliby spod ziemi i przelali na moje konto. Mam ten komfort, że mogę liczyć na swoich rodziców. Gdy przyjeżdżam do Białej Podlaskiej, w odwiedziny zawsze pytają mnie, czy mam co jeść, czy potrzebuję pieniędzy. Wracam do Warszawy objuczona słoikami z domowymi obiadami i ciastem.
Lena: Nie martwiłam rodziców, że brakuje mi pieniędzy, wolałam pożyczyć od znajomych. Zdarzały się jednak sytuacje, kiedy potrzebowałam większą sumę, wtedy dzwoniłam do taty, który, bez zbędnych pytań, przelewał pieniądze na moje konto. Po miesiącu oddawałam. Rodzicom także było ciężko. Przez okres studiów dostawałam od nich symboliczną sumę 200 — 300 zł, a resztę pieniędzy zarabiałam sama.
Łatanie dziury w budżecie
Ula: By zaoszczędzić, przenosiłam się do mieszkań oddalonych od centrum Warszawy i wynajmowałam je z wieloma koleżankami. Niestety, nie wytrzymywałam długo, męczyły mnie dojazdy. Plusem było tylko to, że w kieszeni na koniec miesiąca zostawały jakieś pieniądze. Najbardziej oszczędzam na jedzeniu, nie lubię gotować. Nigdy nie wracam z siatkami pełnymi zakupów, jem byle co. Największą radość sprawia mi kupowanie ciuchów i kosmetyków. Po każdej wypłacie opłacam rachunki i zostawiam odpowiednią kwotę na czesne. Nie zawsze mi się to udaje. Często nie mogę się oprzeć i wydaję na jakiś ciuszek, a potem, gdy brakuje mi na czesne, mam wyrzuty sumienia, że go sobie kupiłam.
Lena: Moje zarobki nie były tak wielkie, żebym mogła zaoszczędzić i nie martwić się, że pensja się spóźnia. Zdarzało się, że przez niefrasobliwość mojego szefa przez tydzień, na śniadanie, obiad i kolację, jadłam kaszę jęczmienną ugotowaną na sypko, bo tylko to miałam w kuchni. Rodziców odwiedzałam co dwa tygodnie i dopiero oni mnie dokarmiali. Do dziś, mimo że już dawno skończyłam studia, zawsze wracam od nich objuczona domowymi przysmakami. A te w niczym nie przypominają obiadów z taniej, studenckiej jadłodajni „Karaluch”, gdzie spożywałam obiady. Jadanie tam pierogów, pyz ze skwarkami, smażonego makaronu, czy czerwonego barszczyku skończyło się dla mnie, gdy w kluskach śląskich znalazłam trzycentymetrowe pióro. Było tanio, bo cena za obiad nie przekraczała 2 zł, ale obrzydliwie, ponieważ przychodzili tam bezdomni i cygańskie dzieciaki, które potrafiły ze złości, że nie chcę dać im drobnych, wsadzić palec do mojego obiadu.
Upór, cierpliwość i zazdrość
Lena: Dziwili mnie moi znajomi, którym rodzice opłacali rozmowy z telefonu komórkowego, fundowali wakacje. Choć zdarzały mi się napady zazdrości, bo właśnie oni mają już kupione i urządzone przez rodziców mieszkania. Ja nadal wynajmuję i nie wiem, kiedy nastąpi ten moment, gdy będę mogła wziąć kredyt i postarać się o własne. Wiem, że dorobienie się swojego kąta będę zawdzięczać tylko sobie i tylko ja będę wiedziała, czym to było okupione.
Ula: Czasem zazdroszczę innym koleżankom, że mają łatwiej, bo mieszkają z rodzicami i na wszystko je stać; zazdroszczę dziewczynom, którym rodzice kupili mieszkanie, samochód, załatwili pracę, opłacili kurs angielskiego. Jestem uparta i dlatego wierzę, że mi także się uda. Mama nie sądziła, że sobie poradzę. Zawsze powtarzała, że nie znajdę pracy, że będzie mi trudno. No i było trudno, ale mam gdzie mieszkać, zarabiam pieniądze i jestem dumna, że wszystko zawdzięczam sobie.
Dobra decyzja
Ula: Niczego nie dostałam za darmo, ale nie żałuję, bo dzięki temu, że tak wcześnie zaczęłam pracować, mam duże doświadczenie i wyższe kwalifikacje niż moje koleżanki, które mieszkają z rodzicami. Umiem rozmawiać z ludźmi i radzić sobie w stresujących sytuacjach. Wierzę w to, że kiedyś dorobię się własnego mieszkania, a moja nauka i doświadczenie zaprocentują. W przyszłości nie chciałabym, żeby moje dzieci siedziały u mnie na garnuszku, wolałabym, żeby uczyły się życia i były samodzielne.
Lena: Nigdy nie miałam pretensji do rodziców, że nie pomagali mi tak, jak inni rodzice swoim dzieciom. Jestem im wdzięczna, ponieważ dzięki nim jestem teraz odważną, optymistycznie patrzącą na świat, nie bojącą się stresującej pracy, otwartą i uśmiechniętą dziewczyną z bagażem doświadczeń i kontaktów towarzyskich. Gdyby mnie oszczędzali, załatwiając wszystko za mnie, do tej pory byłabym nieporadną córeczką. Jeśli będę miała swoje dzieci, wychowam je tak samo — by szanowali pracę i umieli sobie radzić w życiu. Moim największym marzeniem, oprócz własnego mieszkania, jest egzotyczna wycieczka i podróż samolotem dla rodziców i brata. Chciałabym kiedyś mieć takie oszczędności, by wynagrodzić im wałówki z jedzeniem oraz by zobaczyli, że wcale nie mam im za złe (bo pewnie tak myślą), że nie pomagali mi. Ja im za to dziękuję.
Mój stan posiadania
Ula: materac, akwarium z rybkami, ulubiona przytulanka — pluszowy pies (Perszing), kilka zmian pościeli, koc, albumy ze zdjęciami, dużo książek, dojrzewające wino, magnetofon oraz wiele życzliwych osób poznanych w kolejnych pracach i podczas siedmiu przeprowadzek.
Lena: kot – dachowiec, masa książek i płyt, dyktafon, stary, przechodzony komputer, niebieski komplet naczyń i kubków, kilka zmian kolorowej pościeli, pudła pełne ciuchów, niezapomniane wrażenia i wielu przyjaciół, na których zawsze mogę liczyć.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze