Jak ulepszyć siebie?
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuNie sposób wykalkulować zdrowia, zakochania czy nawet sukcesu mierzonego szczęściem, plan na szczęście również nie istnieje. Życie ma swoje tajemnicze prądy, ciska człowiekiem pozornie bez ładu i składu, a jednak w ogólnym rozrachunku kieruje się jakąś dziwną celowością, której nie sposób przewidzieć.
Każdy człowiek ma jakieś plany życiowe, małe, duże, średnie… Mityczny menedżer pragnie dostąpić kolejnych święceń w swej kapitalistycznej gontynie, ktoś inny chce dotrwać do urlopu, jeszcze inny dozbierać złotówkę na wino, i wydawać się może, że wszyscy zamiast w teraźniejszości żyjemy w przyszłości, choć oczywiście mamy tylko przeszłość.
Z dumą, ale i wstydem stwierdzam, że jestem zupełnie wolny od takich zamierzeń. Potrafię zaplanować wieczór, lecz nie życie, wiem, co kupię w sklepie, ale prognozowanie ścieżek kariery znajduje się zupełnie poza moim zasięgiem. Wszelkie plany obliczone na lata w moim życiu zawiodły, uległy wypaczeniu, ewentualnie obróciły się boleśnie przeciwko niżej podpisanemu. Jednocześnie, rozliczne dobra, które mnie spotkały, wynikły z sytuacji niezaplanowanych i chyba tak z reguły się dzieje. Nie sposób wykalkulować zdrowia, zakochania czy nawet sukcesu mierzonego szczęściem, plan na szczęście również nie istnieje (chyba, że udamy się do monopolowego). Mam mocne przekonanie, że życie ma swoje tajemnicze prądy, burze i morskie cisze, ciska człowiekiem pozornie bez ładu i składu, a jednak w ogólnym rozrachunku kieruje się jakąś dziwną celowością, której nie sposób przewidzieć. Gdyby ktoś pięć, dziesięć lat temu powiedział mi, że jestem w miejscu, w którym znalazłem się teraz, popukałbym się w głowę, a potem przegonił sukinsyna.
Kariery zaplanować nie mogę, gdyż ona dzieje się sama. Nauczony wcześniejszym doświadczeniem nawet nie próbuję przewidzieć, dokąd życie mnie ciśnie, co będę robił, jaka plamka na mapie kurczącego się świata stanie się mi najbliższa. Mógłbym więc żyć zupełnie bez planu, co unieszczęśliwiłoby mnie bez reszty. Jestem bowiem fanatykiem planowania, oczywiście w skali mikro. Mam dzień ułożony w kwadranse, a idąc na imprezę unoszę w głowie szczegółowy wykres przyszłej zabawy z tempem wychylania kielichów włącznie. Pragnę niemożliwego: zaplanowania całego życia, które z samej swej zasady jest pozostaje nieprzewidywalne. Co winienem uczynić? Ano, postanowiłem zostać dobrym człowiekiem. Tak po prostu. Dobry człowiek i już.
Uwaga. To jest deklaracja.
Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Dopiero przeczuwam piętrzące się przede mną trudności. Przede wszystkim, nie wiadomo czym jest człowiek, czym dobro i co znaczą te dwa słowa połączone.
Posiadam jakieś ogólne intuicje, nic więcej, nie mam nawet pojęcia, do kogo powinienem się zwrócić. Wszelkie kościoły ociupinkę się zużyły, zresztą w chrześcijaństwie nie chodzi przecież o bycie dobrym człowiekiem, lecz wyłącznie o zbawienie duszy (zrozumienie tej prawdy niewątpliwie zmieniłoby życie religijne w Polsce), buddyzm z kolei poddaje mnie presji karmy, a wszystko po to, żeby zaniknąć wreszcie, przerwać krąg wcieleń. Bardzo mi się podoba perspektywa własnego zaniku, kłopot w tym, że cała zabawa z karmą uczy raczej, jak NIE być złym człowiekiem. O dobrym człowieku nie ma za wiele do powiedzenia.
Świeckie systemy etycznie również niewiele pomagają. Większość zużyła się boleśnie lub nawet śmiertelnie (w dosłownym znaczeniu tego słowa). Dzisiejsi lewicowcy zajmują się wytrwale naprawianiem świata na suto opłacanych konferencjach i udzielają rad maluczkim chłepcząc radośnie drogie drinki. Poza tym to brzydcy ludzie, a z takimi, jak słusznie zauważył mój przyjaciel, pod żadnym pozorem nie należy się zadawać.
Obowiązująca religia dobroczynności brzydzi mnie niesłychanie. Doskonale rozumiem zasadność istnienia najróżniejszych fundacji i wiem, że robią one wiele dobrego, czego absolutnie nie wolno pomylić z dobrocią samą w sobie. Ta droga wydaje się niesłychanie łatwa, a przy tym kłamliwa. Mógłbym zacząć dotować jakiś sierociniec, programowo przeprowadzać staruszki przez jezdnię, czy też angażować się w kampanie społeczne na rzecz ratowania bielinka kapustnika czy czegoś podobnego. Wówczas jednak mój zamiar bycia dobrym człowiekiem skurczyłby się do zaledwie paru ruchów na przestrzeni tygodnia. Odfajkowane. W międzyczasie mógłbym dawać sobie w żyłę, ukręcać kotkom głowy i zawodowo podpalać sierocińce.
Istnieje jeszcze inny problem, sprawiający mi utrapienie, chyba największe ze wszystkich. Mianowicie, dobry człowiek powszechnie jest utożsamiany z frajerem. Jest to, wydaje mi się, łagodna istota, którą można popychać w dowolnym kierunku, popędzić kopniakiem a nawet narobić na głowę, dobry człowiek winien znosić te wszystkie upokorzenia z godnością średniowiecznego świętego, przyjmującego ochlapujące go pomyje jako szczególny wyraz boskiej łaski. W czasach dyktatu asertywności, dbania o swoje, lud zatroskany o siebie uzna moją skromną osobę, w najlepszym razie, za nieszkodliwe dziwadło, w najgorszym będę kimś pomiędzy popychadłem, pokojem zwierzeń i bankiem udzielającym pożyczek nieoprocentowanych oraz bezzwrotnych.
Dobry człowiek musi być silnym człowiekiem, być może nawet dobroć jest najwyższym stopniem siły. Innymi słowy, jeśli chcę swój plan zrealizować, muszę stać się jednostką o wielkiej mocy. Jeśli chcę postąpić dobrze, muszę mieć możliwości uczynienia źle, więcej nawet — zło winno mieć masę kuszących odcieni, tak abym odwracał się od niego przepełniony żalem. Nie pozostaje mi nic innego, jak trenować się w twardości.
Cesarz Marek Aureliusz utrzymywał, że dzień w którym nie popełnił przynajmniej jednego dobrego uczynku, jest dniem nieodwołalnie straconym. Więc może tak. Zacznę od tego.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze