Rak początkiem lepszego życia?
ANETA RZYSKO • dawno temuDiagnoza choroby nowotworowej większości nadal kojarzy się tylko ze śmiercią. To dla nas strach, ból, cierpienie. Przeczytajcie historię kobiet, które pokazały, że rak to nie wyrok! Ba! Nawet więcej. Rak stał się dla nich początkiem lepszego życia.
Katarzyna ma 35 lat. O nowotworze dowiedziała się dziesięć lat temu. Jest już całkowicie wyleczona, ale sama przyznaje, że leczenie to był horror. Ciągła niepewność, ciągle trzeba było czekać na rokowania, terapia przedłużała się, bo nie była tak skuteczna, jak przewidywali lekarze. Były chwile załamania do czasu, aż Katarzyna postanowiła wziąć codzienność w swoje ręce. Leczenie nadal było ciężkie, ale dni stały się o wiele przyjemniejsze.
— Powiedziałam sobie, że nie będzie o moim losie decydował rak, głupie komórki, które siedzą w moim organizmie zupełnie nieproszone i panoszą się powoli mnie osłabiając. Wiem, że z boku wydaje się to banalne — powiedziała sobie i wyzdrowiała. Oczywiście tak nie było. Wiem, że wyzdrowiałam, bo trafiłam na bardzo dobrych lekarzy, którym nie brakowało wiary, kiedy było bardzo źle. Pamiętam ich spojrzenia po sobie, kiedy stali nad moim łóżkiem i nie wiedzieli, jak przekazać mi wyniki. Pamiętam, że było mi wszystko jedno, bo leczenie tak bardzo mnie bolało, że miałam już wszystko gdzieś.
Katarzyna od momentu diagnozy była bierna. Poddała się lekarzom, metodom leczenia, zmieniającym się specjalistom. Nie obchodziło ją, co się dzieje. Po prostu wiedziała, że tak musi być.
— Przychodziłam na terapię, brałam chemię, przyjmowałam naświetlania, wychodziłam po tygodniu, odchorowałam chemię, wracałam do szpitala i tak w kółko. Oddałam się całkowicie medycynie. Dopiero, kiedy zaczęłam się czuć trochę lepiej, zdałam sobie sprawę, że tak nie może być dłużej! To nie jest życie tylko jakiś stan zawieszenia. Kiedy nadeszły nowe wyniki – gorsze od poprzednich – powiedziałam dość. Wzięłam się za siebie, przestałam lamentować nad swoim losem, przestałam wymuszać na otoczeniu litość. Stwierdziłam, że jeśli ma to być koniec, to niech to będzie mocny koniec, dobre życie, na poziomie a nie jakieś tam przesypianie dni. Zdałam sobie sprawę, że ja to życie przesypiałam od zawsze – szkoła blisko domu, uczyć się tak, żeby nauczyciele i rodzice się nie czepiali. Praca byle jaka, żeby tylko pensja wpadała na konto. Jakieś zainteresowania? Nigdy jakoś nie było czasu. Dominował mój słomiany zapał! Kiedy otrząsnęłam się z letargu podczas leczenia, robiłam wszystko, na co tylko siły mi pozwalały. Ponieważ moja choroba była bardzo wyniszczająca, nie można było mówić o częstym wychodzeniu z domu. Korzystałam więc z dobrodziejstw komputera i Internetu. Zapisałam się na kursy on-line, znalazłam pracę zdalną wymagającą ode mnie terminowości realizacji projektów, co jeszcze bardziej mobilizowało mnie do szybkiego dojścia do formy. W chwili, kiedy mogłam wychodzić na dwór, korzystałam z moich ulubionych rzeczy – chodziłam do kina, na łyżwy, na basen, codziennie chodziłam na spacer do księgarni wąchać książki, a wieczorami zaczytywałam się w zdobyczach z biblioteki. Myślę, że moje katharsis nastąpiło, gdy zobaczyłam te wyniki. Zdałam sobie sprawę, że nie są istotne problemy, kłopoty i choroby, bo one zawsze będą. Ważne jest, aby wyciągnąć z tego życia jak najwięcej. A im trudniej, im więcej bólu nas spotyka, tym chwile szczęścia smakują lepiej.
Katarzyna do dziś celebruje każdą chwilę spędzoną w księgarni. Często sprawia sobie małe przyjemności, uśmiecha się, jest wesoła, zdrowa i szczęśliwa. Wie, że bomba zegarowa w niej tyka, ale nie traci sił. Nie marnuje czasu na rozmyślanie. Nie żyje nadzieją. Żyje tu i teraz.
Elżbieta jest dojrzałą kobietą, żoną, matką, babką. Zawsze była miła, ciepła i kochająca dla rodziny. Jak o sobie mówi „typowa Matka Polka, która nie zna tytułu ulubionego filmu”. Zmaga się z rakiem piersi już od kilku lat. Pierwsze leczenie przyniosło skutek, ale pojawiły się przerzuty. Choroba sprawiła, że załamała się psychicznie. Nie mogła sobie poradzić z lękiem i agresją, które towarzyszyły jej prawie codziennie. Nie mogła znieść kontaktu z rodziną i bliskimi przyjaciółmi, którzy się nad nią użalali. Nie czuła się potrzebna, bo wszyscy ją we wszystkim wyręczali, chronili przed złymi wiadomościami.
— Zawsze byłam najlepszą powierniczką tajemnic. Od najmłodszych lat wszyscy mi ufali i wiedzieli, że powierzona mi tajemnica nie ujrzy światła dziennego. Miałam doskonały kontakt z dziećmi. Zarówno syn jak i córka o wszystkim mi mówili, nie mieliśmy przed sobą sekretów. Nie było takiej potrzeby. I właśnie za to jestem najbardziej zła na chorobę. Dzieci, mąż i najbliżsi tak bardzo chcieli mi oszczędzić jakichkolwiek kłopotów, że zamknęli się przede mną ze strachu. Nie potrafimy już ze sobą tak rozmawiać jak kiedyś, jest jakaś ściana nie do przebicia. A może to ja się zmieniłam? Więcej myślę o sobie, realizuję moje pasje, moje potrzeby. Kiedyś wszystko rzucałam, bo trzeba było się wnukami zająć, bo dzieci mnie potrzebowały, bo rodzina jest najważniejsza. Owszem rodzina jest ważna, ale najważniejsza jestem ja, moje zdrowie i dobre samopoczucie. Samolubne? Egoistyczne? Oszem, trochę tak, ale jakie piękne. Jak cudnie jest myśleć przede wszystkim o sobie. W wieku 55 lat zapisałam się na studia! I wypełniając formularz nie patrzyłam na plan zajęć i nie myślałam, czy będzie mi się pokrywał z porą obiadu mojego męża. Zaczęłam zdrowo jeść, bardzo zdrowo. Kupuję produkty tylko wysokiej jakości. Zmieniłam przyjaciół. Starzy nie rozumieli moich potrzeb. Coś ukrywali, nie potrafili ze mną rozmawiać, bali się mojej łysej głowy. Ja nie mam czasu na to, aby przejmować się tym, czy ktoś ma problem z moim brakiem włosów. Komuś przeszkadza, to niech sobie idzie. Owszem moje najwierniejsze przyjaciółki to kobiety, które też przeszły chorobę. Mamy wspólne tematy, wspólne przejścia, które łączą, ale to nie oznacza, że przy wieczornym winie rozmawiamy jedynie o raku! Często to ostatni temat, który nam się chce poruszać. Po co mówić o szarej codzienności, lepiej się z czegoś pośmiać! Jestem szczęśliwa, pomimo że chora. Żyję pełnią życia, codziennie dowiaduje się czegoś nowego, chodzę uśmiechnięta i bardzo spełniona. Głupio to zabrzmi, ale jestem wdzięczna losowi, że zachorowałam. Dzięki temu nie przespałam życia. Rak stał się początkiem lepszego. Ta choroba była mi potrzebna, abym zrozumiała, jak bardzo marnuję czas na rzeczy, których nie lubię… Bo ja nigdy nie lubiłam zajmować się wnukami. Kocham ich, ale świadomie nie wybrałam zawodu niańki, żeby teraz nią być. To moje życie i niech sobie mówią co chcą!
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze