Bangkok
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuUpał. Smog. Jaskraworóżowe taksówki sunące szeroką autostradą. Pierwsze wrażenie to mieszanka niepewności i fascynacji, ale nie zachwytu. Bo Bangkok przytłacza swą wielkością, duszącym powietrzem, dźwiękową inwazją ryczących silników i odorem kanałów. Trzeba trochę czasu, żeby go polubić. Miłość do tego miasta zaczyna się z pierwszym kęsem jedzenia z ulicznego straganu i rośnie proporcjonalnie do spędzonych w nim godzin. Bangkok rzucił na mnie urok.
Upał. Smog. Jaskraworóżowe taksówki sunące szeroką autostradą. Pierwsze wrażenie to mieszanka niepewności i fascynacji, ale nie zachwytu. Bo Bangkok na początku przytłacza swą wielkością, duszącym powietrzem, dźwiękową inwazją ryczących silników i odorem kanałów. Trzeba trochę czasu, żeby go polubić. Ale tylko trochę. Miłość do tego miasta zaczyna się z pierwszym kęsem jedzenia z ulicznego straganu i rośnie proporcjonalnie do spędzonych w nim godzin. Bangkok rzucił na mnie urok, omotał wspomnieniami i zmusił do tęsknoty. Dziwne to, bo nie przepadam za dużymi miastami.
Najtrudniejszy w Bangkoku jest upał. Kiedy z samolotu wysypują się turyści z chłodnej Europy, łapią powietrze jak ryby. Skwar dopada podróżnych po wyjściu z gigantycznej i nowoczesnej hali przylotów i wraz z nimi czeka na taksówkę. A potem jak przebrzydły rzep czepia się nas ilekroć ośmielimy się opuścić klimatyzowane wnętrze samochodu lub hotelu.
Obowiązkowym punktem programu jest wizyta w Wielkim Pałacu. Sztab ochroniarzy czuwa, by nieprzyzwoicie ubrany tłum nie przemknął na teren obiektu. Przy wejściu funkcjonuje wielka wypożyczalnia skromnego odzienia. Szare koszule, długie spódnice. Nie ma na czym oka zawiesić, bo trzeba je mieć na patrzenie na cudowności pałacu. Słońce odbija się w złotych dekoracjach i mozaikowych ścianach budowli. W Wat Phra Kaeo, najsłynniejszej świątyni Tajlandii składamy pokłon figurce Szmaragdowego Buddy.
O zachodzie słońca szybka jak rakieta winda wiezie nas na 84. piętro hotelu Baiyoke. Dziesięciomilionowy miejski kolos z wysokości wydaje się mniej groźny, jakby spokojniejszy a przede wszystkim jednorodny, z dominantą nowoczesności. Z perspektywy ulicy Bangkok przepełniają kontrasty i kolory. Biel widać dopiero z góry. Nie dajmy się zwieść jasności widzianej z wyżyn.
Nocą, kiedy upał daje odrobinę wytchnienia ruszamy do najsłynniejszej na świecie dzielnicy czerwonych latarni. Nasz tuk-tuk ginie w morzu podobnych pojazdów zmierzających w tym samym kierunku. Patpong przyciąga gapiów i zainteresowanych erotycznymi rozrywkami. Banana show? Ping pong show? – co chwilę słyszymy zachętę do odwiedzenia któregoś z klubów. W rozświetlonych lampami stroboskopowymi wnętrzach smukłe dziewczyny w strojach kąpielowych wyginają się przy rurach. W każdym klubie inne kolory kostiumów, w każdym dudniąca muzyka i goście nie tylko o tajskich rysach. Kluby go-go i salony masażu erotycznego zaczęły tu powstawać w latach 60. dla amerykańskich żołnierzy urlopowanych z Wietnamu. Teraz przyciągają ciekawskich turystów, najczęściej poprzestających na wypiciu kilku piw w towarzystwie pięknych Tajek.
Tłok panuje na ulicach miasta i na głównej arterii wodnej, czyli rzece Menam. Tramwaje wodne rozwożą urzędników do banków, dzieci do szkoły i mnichów do świątyń. Mijają małe łódeczki z owocami, stare barki wyładowane workami z ryżem i kolorowe taksówki wodne. Wśród uśmiechniętego tłumu, wciąż nagabywani przez sprzedawców przekąsek, dopływamy tramwajem wodnym do Chińskiej Dzielnicy. Chińczycy to mistrzowie handlu. Stragany tłoczące się na ciasnych uliczkach przechwalają się różnorodnością. Obok chrupiących, pieczonych kaczek rozciągniętych na hakach w wielkim kotle prażą się kasztany, tłuste larwy sąsiadują z duszącą wonią durianów, gabloty pełne złota kontrastują z maleńkimi sklepami z makaronem. A nad tym wszystkim wiszą, jakby przyczepione do nieba reklamy zapełnione chińskimi znakami. Przygodny przechodzień snuje opowieści o dzielnicy, starsi panowie pochylają się nad partyjką madżonga, staruszka sprzedaje losy na loterię, czerwone lampiony kołyszą się na wietrze. Pamięć zapełnia się kolażem obrazów i smaków.
Po mieście można się też poruszać nad ziemią. Skytrain dowozi tłumy zakupoholików na weekendowy targ Chatuchak. Kogóż tu nie ma! Kolorowi transwestyci, dziewczyny jak modelki szukające najnowszych szpilek, zwaliści turyści z Ameryki, hippisi, kolekcjonerzy i dziwacy. I czegóż tu nie ma? Chyba jedynie umiaru. Włócząc się przez cały dzień wśród 6 tysięcy straganów łamiemy wszelkie postanowienia dotyczące oszczędności. Plecaki pękają w szwach, a żołądki odmawiają przyjęcia kolejnych przysmaków. Chatuchak to raj również dla głodomorów. Sok z mango, krewetki, ciasteczka, kokosowe lody, mrożona kawa, arbuzy. Szkoda, że wieczorem mamy samolot powrotny. A może tak jest dla nas bezpieczniej?
Uroku miasta, którego pełna nazwa składa się ze 150 liter i znaczy tyle, co miasto aniołów, wielkie miasto nieśmiertelnych, wspaniałe miasto dziewięciu klejnotów, wielkie i sławne królestwo, najwyższa rezydencja króla i wielki pałac, boskie schronienie i miejsce przebywania kolejnych wcieleń duchów, nie przyćmią nawet wieczne korki i upiorny zaduch. W końcu to tylko niedogodności związane z każdym wielkim miastem.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze