Klapsy dla flirciary
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuDroga od podrywu do spełnienia jest wędrówką od flirtu do klapsa. Prędzej słoń nauczy się tańczyć, kowadło fruwać a diabeł tasmański robić na drutach, niż ja opanuję sztukę flirtu choć w stopniu podstawowym. Ułomność, która mi to utrudnia nazywamy zwyczajowo ślepotą. Być może, gdyby jakieś dziewczę zrzuciło swe fatałaszki i popełzło ku mnie po stołowym blacie trzymając własną bieliznę w zębach, niejasno jąłbym przeczuwać, że zdradza zainteresowanie moją osobą. Poniżej jednak mowy nie ma, wszelkie sygnały odbijają się ode mnie jak pięści Gołoty od Mike’a Tysona.
Droga od podrywu do spełnienia jest wędrówką od flirtu do klapsa. Prędzej słoń nauczy się tańczyć, kowadło fruwać a diabeł tasmański robić na drutach, niż ja opanuję sztukę flirtu choć w stopniu podstawowym. Ułomność, która mi to utrudnia nazywamy zwyczajowo ślepotą. Być może, gdyby jakieś dziewczę zrzuciło swe fatałaszki i popełzło ku mnie po stołowym blacie trzymając własną bieliznę w zębach, niejasno jąłbym przeczuwać, że zdradza zainteresowanie moją osobą. Poniżej jednak mowy nie ma, wszelkie sygnały odbijają się ode mnie jak pięści Gołoty od Mike’a Tysona, stając się przyczyną nieszczęść, frustracji a także niniejszego felietonu.
Istnieje ponoć zespół gestów, zaczepek, prowokacyjnych spojrzeń, półsłówek, ochów i echów, zasłabnięć oraz kontrolowanych wymiotów (werbalnych i rzeczywistych), składających się na nikczemne zjawisko zwane flirtem. Jako istota męska, która wszelkie znajomości o charakterze zmysłowym rozpoczęła bełkotem znad kufla w środku nocy, należę do przeciwników tego haniebnego zjawiska.
Dwie są przyczyny nienawiści, wpędzającej mnie w bezsenność otóż ślepota czyni mnie przegranym wobec najlichszego nawet flirciarza, choćby ten miał las amazoński w nosie, pryszcze większe od głowy i koszulkę z Adolfem Hitlerem.
Rzecz druga. Nie lekceważmy głębokiego przekonania o bezsensowności flirtu, który w swym sensie jest fikcją i samooszukiwaniem. Już rozwiązanie wymyślone w Japonii wydaje się uczciwsze. Otóż każdy może kupić sobie gadżet i włączyć go, jeśli odczuwa ciśnienie na zwolnienie chuci. Idzie taki przez miasto, a tu gadżet piszczy, znaczy to, że obok jest ktoś jeszcze spragniony seksu. Japończycy słyną z precyzji, nie z namiętności, więc w piętnaście minut jest po sprawie. W czasach tej brutalnej, pornograficznej dosłowności flirt ma odrobinę starodawnego uroku. Co z tego, skoro jest bez sensu. Jeśli ludzie chcą iść ze sobą do łóżka, to czemu u diabła nie pójdą – przecież tzw. fikołki uchodzą za ciut przyjemniejszą czynność niż przerzucanie się słowem i gestem nad kawiarnianym stolikiem.
Czasem oczywiście radosne spełnienie jest niemożliwe, ludzie bowiem tkwią w związkach formalnych i nieformalnych, chorują na choroby weneryczne, nie mają czasu, za to mają okres (nie wszyscy). Wówczas warto by od flirtu odstąpić, jako od czynności prowadzącej do ściany, do tego wątpliwej moralnie. Na upartego można by znaleźć dlań jedno zastosowanie, wówczas, gdy jedna strona chce, a nie zna zdania drugiej. Wówczas, macki flirtujące idą w ruch, oplatając stolik, albo i kolano.
Metoda wymyślona i stosowana przez generała Kuropatkina wydaje się jednak uczciwsza i skuteczniejsza. Ów wspaniały syn ziemi rosyjskiej podchodził do niewiasty, przedstawiał się i uderzał w te słowa: Czy pójdzie pani ze mną do alkowy? (po prawdzie, wyrażał się ciut inaczej, potwierdzając stereotyp carskiego sołdata). Zapytany o skuteczność tej metody, odpowiedział: Dziewięć razy na dziesięć dostaję po pysku, ale statystycznie wychodzę na swoje.
Cóż, Kuropatkin nie słyszał o flirtach i zapewne kazałby rozstrzelać tego, kto je wymyślił, czego nie uczynił i musimy się męczyć.
Co jest flirtu zaprzeczeniem, odwrotnością zdobywania, czyli zawłaszczeniem? Otóż nie sam akt seksualny, ze względu na trudności, fiu, fiu, definicyjne – seks oralny liczy się czy nie liczy, albo odwrotnie, czy przypadkiem nie jest konieczny? – lecz klaps. Ręka na tyłek opadająca, wydając dźwięk charakterystyczny oznacza tyle, co „moje”. Z tego też powodu nie ma chama ponad faceta, poklepującego części tylnie kobiet, które tego sobie nie życzą – takiego buraka winno się wytarzać w smole, pierzu, a potem posłać do łóżka bez kolacji. Wtargnął bowiem na cudzy teren, do tego nie rozumiejąc znaczenia gestu, na który sobie pozwolił.
O ile bowiem dziewczyny, na ogół, nie lubią obcej ręki spadającej na tyłeczek, to w wypadku wybranego mężczyzny sytuacja ulega przeobrażeniu. Klaps staje się czymś przyjemnym, choć czasem, dla porządku, reakcja nań jest pozornie niejednoznaczna. Uderzona złości się na niby, kręci noskiem, by zaraz wybuchnąć śmiechem, przytulić się, kolnąć brzuch, lub przynajmniej uśmiechnąć się do własnych myśli – poświęconych klepiącemu, rzecz jasna. Zżyma się na pozór, ciesząc się w sercu — ten rodzaj fałszywości, w odróżnieniu od zakłamania flirtu, jest przyjemny i zdrowy. Jego przeciwnicy (przeciwniczki) wyciągają wnioski ze złego rozpoznania sytuacji, a moje serce drży ze strachu przed światem, w którym, o zgrozo, klapsów zabraknie.
Ujawnia się też różnica czasowa, flirt może ciągnąć się i miesiące, klaps zajmuje tyle, co każde uderzenie, ekonomia więc przemawia na jego wyższość. Ponieważ zwolennicy flirtów rekrutują się najczęściej spośród kobiet, a klapsiarze to faceci, mamy jeszcze jeden dowód na różnicę między płciami, co akurat, w tym rzadkim wypadku, czyni życie czymś przynajmniej ciekawym. Oczywista też jest droga od flirtu do klapsa, niestety, ze względu na wymienione wyżej różnice w czasie, wielce niesprawiedliwa. Naprawdę, klaps mógłby trwać tyle co flirt i na odwrót, dzięki czemu świat byłby piękniejszy.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze