Amerykański turysta
URSZULA • dawno temuJa nie jestem jakimś rasistą, ale tych wszystkich żółtków to bym powystrzelał zwykł mówić o Wietnamczykach pan Mareczek, pospolity warszawski menel pijący pod sklepem niedaleko mojego domu. Jeżeli zaś chodzi o mnie, to też nie jestem jakąś rasistką, ale nic na to nie poradzę, że czasami niemożebnie irytują mnie Amerykanie.
Ja nie jestem jakimś rasistą, ale tych wszystkich żółtków to bym powystrzelał zwykł mówić o Wietnamczykach pan Mareczek, pospolity warszawski menel pijący pod sklepem niedaleko mojego domu. Jeżeli zaś chodzi o mnie, to też nie jestem jakąś rasistką, ale nic na to nie poradzę, że czasami niemożebnie irytują mnie Amerykanie.
Jaki stereotyp panuje względem tego narodu, każdy chyba wie. Na youtubie od dawna wisi film, w którym amerykański dziennikarz zaczepia amerykańskich przechodniów i zadaje im najprostsze pytania z zakresu wiedzy ogólnej, dzięki czemu dowiadujemy się między innymi, że w Paryżu jest dziesięć Wież Eiffla, Fidel Castro to słynny piosenkarz, a Hiroszima jest znana głównie dzięki świetnym judokom. Również podróżując po świecie można się spotkać z opowieściami przeróżnych globtroterów o tym, jak to Amerykańscy turyści nie wiedzą nawet, w jakim kraju się znajdują (a w najlepszym wypadku przekręcają jego nazwę), odżywiają się wyłącznie w McDonald’sie i wygłaszają komentarze, że wszystko jest złe i niedobre, bo inne niż w Ameryce. Przyznam się bez bicia, że wszyscy Amerykanie, z którymi miałam styczność, byli naprawdę cudownymi, inteligentnymi i do rany przyłóż ludźmi, którzy wbrew powszechnie panującej opinii świetnie wiedzieli, gdzie leżą Niemcy. Dlatego też zupełnie nie rozumiem, z jakich przyczyn Amerykanie sami sobie budują wizerunek debili rozprzestrzeniając po świecie książki, filmy i inne wytwory kultury, z których jasno wynika, że są zadufanymi w sobie imbecylami, którzy niewiele o świecie wiedzą, a co gorsza, niczego więcej dowiedzieć się nie mają zamiaru.
Świetnym przykładem jest książka Jedz, módl się, kochaj, która nieopatrznie wpadła mi w ręce na wakacjach. Postanowiłam przeczytać, gdyż miała traktować o podróżach i o duchowych poszukiwaniach, chociaż już napis na okładce, który głosił, że lektura ta odmieniła życie Meg Ryan, powinien dać mi do myślenia.
Otóż Elizabeth — pewna pani po trzydziestce przeżywa w życiu kryzys — rozwód, podział majątku, po drodze jeszcze jakiś nieudany związek – generalnie dół i walenie głową w ścianę. I oto, żeby odnaleźć sens życia, postanawia wyruszyć w roczną podróż do trzech krajów na „i” czyli Italii, Indii i Indonezji (znajomi żartują, że powinna pojechać jeszcze do Ikei ha ha ha) w poszukiwaniu sensu i wewnętrznej siły. We Włoszech chce odnaleźć radość życia, w Indiach duchowość, a w Indonezji magiczny sposób, żeby połączyć te dwie rzeczy ze sobą (cóż to może być? Aha – miłość). I na kolejnych kartkach książki tak się dzieje rzeczywiście. Panie Elizabeth jedzie do Włoch bez przewodnika i jakiejkolwiek wiedzy o zabytkach kraju (jak sama przyznaje, woli po prostu chłonąć atmosferę, niż zwiedzać kolejne kościoły), zapisuje się na kurs włoskiego (z którego szybko rezygnuje, ponieważ okazuje się być zbyt trudny, woli rozkoszować się melodią języka). Dużo odpoczywa, ponieważ jej zdaniem powszechnie wiadomo, że Amerykanie to naród, który pracuje najciężej na świecie i jest najbardziej zestresowany (jak to możliwe, że nie słyszała o chińskich dzieciach?) i rozkoszuje atmosferą Włoch, wyrażając zdumienie, że książki w księgarniach są po włosku (Jakby całe moje otoczenie zmówiło się, żeby nauczyć mnie włoskiego). Głównie jednak zajada się pizzą (ach, to włoskie dolce vita!) i to akurat wychodzi jej całkiem nieźle.
W trakcie podróży do Indii wieje grozą. Kiedy bohaterka jedzie taksówką (!) z lotniska w Delhi do małej ukrytej w górach świątyni, w której będzie przez trzy miesiące medytować, mija rząd kobiet, które o 5.00 rano niosą drewno na opał. Dlaczego tak wcześnie? zastanawia się Elizabeth (przecież nawet zestresowani Amerykanie do pracy wstają o 8.00 rano). Później wieje również grozą metafizyczną, gdyż bohaterka oddaje się zaawansowanym poszukiwaniom duchowym. Opis jej zmagań w świątyni tajemniczej guru to mieszanina duchowych rozterek pokroju nie chce mi się, nie umiem i po co to wszystko? oraz duchowych przeżyć pokroju rozprzestrzeniającego się w głowie niebieskiego światła. A wszystko to okraszone rozmowami z również medytującym w świątyni kolegą — niejakim Richardem z Teksasu, który według bohaterki posiadł wszystkie duchowe tajemnice świata.
Wszystkich, którzy oczekują opisu części indonezyjskiej muszę, niestety, rozczarować, ponieważ wiedziona nagłą irytacją, po drugiej części rzuciłam książkę w kąt, woląc już oglądać Majkę i czytać Poradnik domowy. Podejrzewam jednak, że zgodnie z tym, co sugeruje tytuł, bohaterka Indonezję poznaje głównie przez pryzmat alkowy pewnego przystojnego mężczyzny, co zresztą dało Hollywoodowi pretekst, by stworzyć na podstawie jej historii film z Julią Roberts i Javierem Bardemem w roli głównej (radzę się trzymać z dala od kin!).
Ale skończmy już te bezowocne rozważania. Najważniejsze przecież, że wszystko się dobrze kończy. Sens życia został odnaleziony, jest też nowy facet. W następną wewnętrzną podróż w poszukiwaniu własnego ja bohaterka wybierze się pewnie po kolejnym rozwodzie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze