Kierunek stolica. Na służbowym szlaku
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuPochyleni przy biurkach zastygają w szarawej poświacie komputerów. Kilkadziesiąt biurek w jednej sali. Dla dobra firmy spędzają w niej więcej czasu niż w domu. Są jak rodzina. Tyle razem przeżyli: lunche, obowiązkowe wyjazdy integracyjne i szkolenia. Tak dobrze się znają. Lubią się nawet. „Kochana” – słyszę kilkakrotnie w ciągu dnia. Kochana jesteś, że to zrobiłaś, przesłałaś, załatwiłaś.
Czasami wyruszam do stolicy. Od wielu lat tylko służbowo. Samochód wiezie mnie wówczas wiejską drogą między stawami, pastwiskiem i chałupką dwóch niemych braci, potem zakręca przy kościele i po 10 minutach jestem w sześćdziesięciotysięcznym mieście. Parkuję auto przed dworcem PKP, z którego jak głosi hasło reklamowe „wszędzie blisko” i wsiadam do jednego z nielicznych ekspresów do Warszawy. Podróż koleją jest szybsza i ciekawsza.
Pociąg jadący z północy Polski w poniedziałkowy poranek pełen jest biurowej siły roboczej w podobnych uniformach – niebieskie lub białe koszule, laptopy, komórka zrośnięta z uchem. Podróż ma duży walor poznawczy. I nie mam na myśli zabytków i krajobrazów migających w wagonowym oknie. Edukacja oparta jest na podsłuchiwaniu. Człowiek drzemie lub spogląda przez okno, a do uszu wlatują mu rozmowy współpodróżnych i ich telefoniczne monologi. Wtajemniczona zostaję w problemy motywowania pracowników do międzyzespołowej rywalizacji, w ceny podwarszawskich nieruchomości i w nowe projekty marketingu bankowego. Warto było zrezygnować z samochodu.
Zapach Dworca Centralnego to intensywna mieszanka smażonego kebabu, podziemnego kurzu i tysięcy oddechów. Rozpoznałabym go wśród setek innych. Zapach, który jednym kojarzy się z nadzieją, innym z rozpaczą, a tysiącom z codziennymi dojazdami i zawodowym kieratem. W latach osiemdziesiątych, kiedy z rodzicami czekaliśmy tu na międzynarodowy pociąg, to miejsce było dla mnie przedsmakiem przygody. Przez lata przybyło budek z jedzeniem o światowych nazwach, reklam i podróżnych, ale poczekalnia wciąż ma te same twarde ławki, nawet te same gołębie buszują pod wysokim i brudnym sufitem. Czy gołębie żyją tak długo?
Taksówka w Warszawie być musi. Chyba w żadnym innym polskim mieście korzystanie z taksówki nie jest tak częste i niezbędne jednocześnie. Tutaj każdy ma dwa pragnienia – rozciągnięcie doby i skrócenie odległości. A wyposażone w GPS, klimatyzację i telewizory kapsuły z napisem taxi przewożą ludzki pośpiech z punktu A do punktu B. W każdej taksówce siedzi kierowca, chwilowy powiernik. Taksówkarze uważają się za szczęśliwych ludzi. Ja, proszę pani, nic nie muszę, mogę nie pracować, jeżeli nie chcę, nie to co ci tutaj – pan Tomasz wiozący mnie do biura firmy, dla której pracuję pokazuje na jeden z biurowców.
Szkło, metal i strzeżony parking. Samochody ustawione według hierarchii. Auta prezesów i managerów stoją w podziemiach. O kilka naziemnych miejsc codzienny bój toczą pracownicy, goście firmy i kurierzy. Wewnątrz klimatyzacja, identyfikatory, ciche windy i piętra z mozaiką biurek na tle nierozpraszającego koloru wykładziny. Biurowiec jakich wiele w Warszawie.
Pracownicy pochyleni przy biurkach zastygają w szarawej poświacie komputerów. Kilka, kilkanaście lub kilkadziesiąt biurek w jednej sali. Open space wymyślono chyba dla satysfakcji szefów. Spojrzawszy na podwładnych stłoczonych w jednej sali może pomyśleć — oni wszyscy pracują dla dobra firmy. Dla dobra firmy spędzają tu więcej czasu niż we własnych rodzinach. Ale czyż firma nie jest jak rodzina? Tyle wieczorów razem przeżyliśmy, tyle lunchów, obowiązkowych wyjazdów integracyjnych i szkoleń. Tak dobrze się znamy. Lubimy się nawet. Przynajmniej miło tak myśleć.
„Kochana” – słyszę kilkakrotnie w ciągu jednego tylko dnia. Kochana jesteś, że mi to powiedziałaś, że to zrobiłaś, przesłałaś, załatwiłaś, dopilnowałaś. Kochana, nie widziałam Cię od ostatniego wyjazdu! No, jak tam targecik kochana? Nieprzyzwyczajona do takiej dawki służbowej miłości uciekam do kuchni. — Chcesz kawy kochana? – pyta dziewczyna, którą pierwszy raz widzę na oczy.
Kawa jest niezbędna na prezentacjach. Kiedy oczy ześlizgują się z kolorowych tabel, okrągłych wykresów i planów sprzedaży z niekończącą się ilością zer, staje się naturalnym alibi. Sięgnięcie po termos, nalanie ciemnego płynu do filiżanki, odstawienie termosu, sięgnięcie po cukier. Minęła minuta! Minuta, która przybliża nieprzystosowane do wielogodzinnych prezentacji prowincjonalne jednostki do powrotu do domu. Zanim jednak do niego wrócę czeka mnie lunch.
Przerwę na lunch ma w stolicy każda istota biurowa. Obojętne, czy nosi ze sobą kanapki, czy odchudza się i poprzestaje na wodzie. Przerwa się należy. A że wydłuża i tak długi dzień pracy? W końcu tu żyje się po to, żeby pracować.
Biurowiec maleje w tyle odjeżdżającej taksówki. Jeszcze tylko zapach Dworca Centralnego, tłok na peronie, światła pociągu wyjeżdżającego z ciemnego tunelu, podsłuchane rozmowy w wagonie i wrócę na wieś. Jeszcze przez dzień lub dwa w uszach szumieć mi będzie stolica, a potem przypomnę sobie o niej tylko natrafiwszy w lesie na mrowisko. Pewnie wówczas ogarnie mnie tęsknota za czasami, kiedy jeździło się do Warszawy ze szkolną wycieczką, kiedy urządzało się wyścigi na ruchomych schodach, liczyło piętra w Pałacu Kultury i straszyło pawie w Łazienkach. Zawodowo-biurowa stolica pozbawiona jest urokliwych wspomnień.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze