Dobra ciocia zniszczyła moje życie
KASIA KOSIK • dawno temuCzy można się udławić czyjąś dobrocią? Czy wręczając banknot staruszce na ulicy robimy dobrze, bo tak się czujemy. Czy pomagając koleżance jesteśmy pewni, że ona właśnie tego chce. I wreszcie czy warto biednemu dziecku pokazywać świat, nauczyć go apetytu, wskrzesić nadzieję na lepsze życie... Trudne pytania, jak ten „ciężki” list, który w styczniu przysłała do nas Anna z małej wsi na Mazurach...
Czy można się udławić czyjąś dobrocią? Czy wręczając banknot staruszce na ulicy robimy dobrze, bo tak się czujemy. Czy pomagając koleżance jesteśmy pewni, że ona właśnie tego chce. I wreszcie czy warto biednemu dziecku pokazywać świat, nauczyć go apetytu, wskrzesić nadzieję na lepsze życie… Trudne pytania, jak ten „ciężki” list, który w styczniu przysłała do nas Anna z małej wsi na Mazurach…
— Bawią mnie ludzie, którzy tuż przed Wigilią spełniają dobry uczynek – dają jałmużnę dziadowi pod kościołem, wlepiają przesadnie otwartym gestem stówkę zziębniętej kwiaciarce lub w przypływie ckliwej euforii adoptują jakieś czarnoskóre bejbiątko. Ten jednorazowy wyczyn daje im poczucie błogostanu, dobroć rozpływa się po ich ciele, zalewa komórkę po komórce. Tak, jesteśmy dobrzy, pomagamy!
Potem powtarzają to jeszcze raz, wrzucając kilka miedziaków na Orkiestrę, dzięki czemu mogą dumnie nosić przez co najmniej tydzień czerwone serce na znoszonej kurtce. Widzicie, jesteśmy dobrzy, dajemy innym, pomagamy. Taki drobiazg powoduje obopólną korzyść, nie tylko skorzysta zmarznięta kwiaciarka, którą bogaty wnuk pochwali i czym prędzej wywali z powrotem na ulicę, zabierając zebrany grosz, by powiększała dobrobyt, zyskają też darczyńcy – poczują się potrzebni i lepsi. To ułuda oczywiście.
Ja nie daję, nie dlatego, że nie lubię Owsiaka ani świąt. Nie daję, bo wiem, że to do niczego dobrego nie prowadzi, gdzieś na końcu łańcuszka skorzysta ktoś, niekoniecznie obdarowany, gdzieś na końcu łańcuszka rozleniwi się inny lub złapie niepotrzebnie apetyt na inne życie, a potem się zdziwi!
Mówię to z własnego doświadczenia. Pochodzę z biednej rodziny i sama też jestem biedna. Nie macie pojęcia, jak trudno jabłku przeturlać się pod inną jabłonkę, do innego ogrodu. Ci, którym się to udaje, to wyjątki. Mieszkaliśmy prawie w baraku, coś jak wóz cyrkowy, bez bieżącej wody, z wychodkiem. Wstydziłam się przed koleżankami w szkole, dlatego na wszelki wypadek z nikim się nie przyjaźniłam. Dzieci zwracają uwagę na piórnik, fajne buty, czaderskie okładki na zeszyty, na kolorowe gumki we włosach. Ja miałam jeden czerwony golf, bardzo wytarte dżinsy i szare dresy, piórnik po dorosłym już bracie i zniszczone książki. Na wuefie przebierałam się w trzy sekundy, by nikt nie zauważył moich okropnych, podziurawionych majtek i stanika po mamie. Byłam chuda, bo mieliśmy mało jedzenia. Ale nie byłam głodna, umiałam to zwalczyć w sobie, wmówić, że kotlet nie jest mi do szczęścia potrzebny. Moi rodzice byli całkowicie niezaradni i niebogaci z urodzenia. Popełnili wiele, z perspektywy czasu tak to oceniam, nieprzemyślanych decyzji, które jeszcze pogorszyły naszą sytuację. Ale bywało lepiej… Na przykład zmarła babcia i mogliśmy się przenieść do jej drewnianej chatki – mały pokoik i duża kuchnia, w której spali rodzice, z łazienką z zimną wodą, ale z sedesem. To było naprawdę super!
Mało do szczęścia mi brakowało… Być może byłabym szczęśliwa do dziś, nie znałam innego życia, cieszyłam się tym, co mam. Wodę można było podgrzać i wykąpać się w wielkiej balii, nie marzyłam o nieosiągalnym, nie chciałam kąpieli z pianą, ani grubego steku codziennie na obiad. I wtedy zjawiła się ona. Dobra ciocia! Niedościgniony wzór, cioteczna siostra mojej mamy, oddana do adopcji. Jako jedyna z całej rodziny wyszła na ludzi. Zamieszkała w Warszawie, jest wykształcona, wysoko postawiona, dużo zarabia, ma troje dzieci, bardzo ładnego męża, jeszcze ładniejszy dom z ogrodem i super wakacje dwa razy w roku. Z powodu różnych niesnasek rodzinnych nie utrzymywała z nami kontaktu. Zjawiła się nagle, nie wiem czy przywołana w liście przez rodziców czy sama „z potrzeby serca”, w każdym razie zmieniła moje życie… na gorsze.
Przysyłała paczki z fantami: luksusowe słodycze, fajne zabawki, modne ciuchy. Nagle zaczęłam wyglądać i nagle zaczęłam być zauważana w szkole, co wcale mi się nie podobało. Bo wciąż byłam tą samą dziewczyną, zalęknioną, wstydzącą się swojego domu i biedy, tylko w innym opakowaniu. Musiałam więc kłamać, wymigiwać się zmyśloną chorobą rodziców, żeby tylko nikt nie zechciał mnie odwiedzić, odprowadzić pod dom. Sama też nie przyjmowałam zaproszeń, bo oczekiwano by rewanżu, a na ten za nic w świecie nie mogłam sobie pozwolić. W końcu wzięto mnie za dziwaczkę i snobkę, zostałam jeszcze bardziej sama, bardziej samotna, bo wytykana palcami, nie byłam już obojętna, teraz byłam ta zła, obgadywana, zadzierająca nosa, niekoleżeńska, niesympatyczna, gbur.
Ciocia kochała pokazywać nam świat. Nigdy wcześniej nie widziałam gór i morza, latem kąpałam się w rzeczce u nas na wsi, wylegując się na zielonej murawie stokrotek i strzelając z rurek słomy. Ciocia otworzyła przede mną bezmiar chwilowych rozrywek, które były tylko chwilowe właśnie, taka przyjemność z nutką goryczy, bo przecież i ja, i moi rodzice wiedzieliśmy, że to nie dla nas. Byłam w Disneylandzie, na ogromnym placu zabaw, w zoo, na basenach z wielkimi zjeżdżalniami. Po takiej ilości wrażeń często chorowałam, mój organizm dotąd nie był wystawiany na tyle bodźców. Jadłam w McDonaldzie i KFC, tuczyłam się wielkimi deserami, by potem z rozdętym żołądkiem wrócić do siebie, gdzie dostawałam skromne dzienne racje, by jakoś przetrwać do końca miesiąca. Mój organizm fiksował, domagał się jedzenia, zasmakował w tych wszystkich pysznościach. Tęsknił za grubym kotletem i za lodami. Mój mózg zaczął marzyć, pragnąć takiego życia. I płakał w skrytości nad zimną wodą w zlewie, nad walącą się chałupą i nad tym, że nikomu nie mogę opowiedzieć o tym wszystkim, co widziałam i czego zasmakowałam, bo spotkałby mnie jeszcze większy ostracyzm ze strony rówieśników z wiejskiej szkoły.
Ciocia lubiła pomagać, ale miała też swoje pragnienia. Widziała mnie na uniwersytecie, obiecywała pomoc finansową, znalezienie mieszkania i pracy. Przywoziła lektury i namawiała do nauki. I w tym przypadku także trudno było mi się przeturlać spod rodzimej jabłoni do innego ogródka. Byłam tępa, tak samo jak moi rodzice, którzy ledwo skończyli zawodówkę. Choć uczyłam się, zależało mi, bo chciałam żyć tak jak ciotka, nie przeskoczyłam własnych możliwości, nie dałam rady. Co spowodowało jeszcze większą gorycz. Czułam się gorsza, zła na siebie, na ciotkę, na rodziców, na cały świat. Nie wiedziałam, do jakiego miejsca należę, bo nigdzie nie pasowałam — ani do rówieśników, którzy oceniali mnie po super kieckach od ciotki, ani do wielkomiejskiego pędu, do którego sięgnąć nie potrafiłam. Straciłam grunt pod nogami. Ciotka moje niepowodzenia w nauce brała za lenistwo, coraz rzadziej przyjeżdżała, a gdy w końcu miałam mierne świadectwo i powiedziałam jej, że nie chcę iść na studia tylko do pracy, przestała przyjeżdżać. Wyrosłam już z placów zabaw i zjeżdżalni, z Disneylandu i frytek z fast foodu. Nie miała mi już co zaproponować, a to co proponowała, odrzuciłam. Skończyło się na paczkach na gwiazdkę, które przychodzą do nas reguralnie przed Wigilią, a w nich te wszystkie fanty i pyszności, które przypominają mi, jak mogłabym żyć. Ciocia nadal czuje się potrzebna, spełnia swój coroczny dobry uczynek, pewnie pójdzie za to do nieba.
Byłam szczęśliwa, bo nie posmakowałam innego życia, ceniłam to, co mam. Teraz czuję się nikim.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze