Wojny kiblowe. Dołączysz?
MARIANNA KALINOWSKA • dawno temuSprawa poruszana w moim felietonie będzie, niestety, okropnie śmierdząca. Wrażliwych ostrzegam – nie czytajcie go przy jedzeniu, zaś bardzo wrażliwych, tych, co na samo wspomnienie czegoś ohydnego mają odruch wymiotny – nie czytajcie tego wcale. Każdy ma ponoć w życiu jakieś zadanie do wypełnienia. Coraz częściej czuję, że moją misją jest walka z brudnymi polskimi kiblami.
Sprawa poruszana w moim felietonie będzie, niestety, okropnie śmierdząca. Wrażliwych ostrzegam – nie czytajcie go przy jedzeniu, zaś bardzo wrażliwych, tych, co na samo wspomnienie czegoś ohydnego mają odruch wymiotny – nie czytajcie tego wcale.
Każdy ma ponoć w życiu jakieś zadanie do wypełnienia. Coraz częściej czuję, że moją misją jest walka z brudnymi polskimi kiblami. Innymi słowy – jestem coraz bardziej uwikłana w wojny kiblowe.
Już wyjaśniam, w czym rzecz.
Jaki polski kibel publiczny jest, każdy widzi. Każdy czuje, każdy na samą myśl się wzdraga. Bo każdy czuje czasem parcie, które zakończyć musi się opróżnieniem lub wyparciem. Co jednak, kiedy potrzeba dopadnie człowieka z dala od zacisza własnej toalety? Otóż człowiek taki, przyparty potrzebą nagłą, z polskim kiblem do czynienia mieć musi.
I basta.
Zacznę od szaletów miejskich. W moim mieście, pięknym Wrocławiu, jak wynika ze statystyk, na jeden szalet dotowany przez miasto przypada średnio 70 tysięcy obywateli. Co raczej trudno sobie wyobrazić – co za szczęście, że gatunek homo sapiens nie fajda o jednej, stałej porze!
Miejski szalet szaletowi nierówny. Są szalety prawie czyste i prawie nieśmierdzące, są też szalety, o których lepiej od razu zapomnieć. Na Hali Targowej w kibelku troskliwa ręka tak zwanej babci klozetowej ozdobiła każdą kabinę kwiatem doniczkowym, zamiast doniczki używając przeciętej na pół plastikowej butelki. Osobliwa to dekoracja, ale glazura pamiętająca jeszcze czasy Edwarda Gierka (fugi, a jakże, w brązach!) dzięki owym kwiatom wydaje się być mniej ohydna. Poza tym nastrój bardziej domowy, chlorofilem ocieplony.
Gdzie indziej znów babcia klozetowa (uważam, że to określenie dość uwłaczające, bo czemu nie dziadek klozetowy – ale innego, by tę profesję opisać, nie znam, pozostanę więc przy popularnej klozetowej babci) tnie papier toaletowy na kawałki i wydziela go przy wejściu, jakby ciągle stan wojenny był. Kłócę się z nią – to ja mam takiego zmacanego przez nią używać? Przemilczam jego szorstkość, choć myślę, że spokojnie można by nim przeszlifować jakąś chropowatą powierzchnię. Kobieta odpowiada, że to odgórne zarządzenie niejakiej Haliny, co to teraz jest na urlopie. Kiedy odwiedzam lokal kilka dni później, rozporządzenie Haliny wciąż jest w mocy: papier toaletowy pocięty przez Halinę i jej zmienniczki na równe kawałki podgrzewa się na kaloryferze. Znów peroruję o higienie, idei jednorazowości, teorii przenoszenia bakterii, ale Halina tylko patrzy na mnie jak na wariatkę, co to naczytała się jakichś głupot i myśli, że teraz może ją, Halinę, zawodu uczyć.
Wreszcie – kible na dworcach.
Coś strasznego.
We Wrocławiu, na Dworcu Nadodrze, nieremontowanym od kiedy zbudowano go w XIX wieku (sic!), toaleta jest najobrzydliwszą rzeczą, jaką kiedykolwiek widziałam. A widziałam naprawdę wiele. (Kto wie, może robił do niej jeszcze sam Eberhardt Mock?). Człowiek wychodzi z niej i już nic nie jest takie, jak dawniej. Jakby do piekieł zszedł, jakby było to miejsce łączenia się świata żywych ze światem umarłych, ale umarłych tragicznie – w wypadkach samochodowych z rozbryzgiem, zamordowanych okrutnie i długo gdzieś na odległych bagnach gnijących, zmarłych w męczarniach po wycięciu przez złych ludzi nerki czy serca… Właściwie może tam się te operacje słynne odbywają, myślę sobie teraz. Ściany toalety po sufit wymazane są czymś brunatno-rdzawym, na oko lepkim, o fakturze pastoso i smrodzie nie do opisania. (Jeśli czyta to jakiś autor horrorów, polecam szczerze wycieczkę w to miejsce – na pewno zapłodni jego wyobraźnię; reżyserzy zaś znajdą tam gotową scenografię do filmów klasy be. A może powinnam napisać do Quentina Tarantino?). Co ciekawe, za ten szok trzeba płacić, a podwoje do owej otchłani otwiera śliski, lepki i opatrzony jakimś – a jakże – brązowym kikutem klucz, wydawany przez mefistofelicznego ochroniarza; on też inkasuje należność. Jeśli ktoś, tak jak ja, wypowiada innym wojny kiblowe, musi się liczyć z jego potężną agresją. On jest tam królem.
Całkiem możliwe, że na wrocławskim Dworcu Nadodrze zagina się czasoprzestrzeń.
Inny przykład: dworzec PKS, również we Wrocławiu. Obowiązuje tu osobliwy system – do 22.00 kibel działa w budynku dworca, po 22.00 otwiera swe podwoje kibel nocny (kibel dzienny, kibel nocny, może Olga Tokarczuk napisze coś nowego?), dostępny od zewnątrz. Ale biada temu, kogo przyciśnie po 21.00! Pani sprzedająca knysze (czynne do 22.00) mówi, że na ostatnie siku idzie o 21.00, kiedy to kibel dzienny się zamyka na czas nieokreślony; ten nocny to fikcja.
Mam pecha, bo nie posiadłam tej wiedzy odpowiednio wcześniej. Pukam na zewnątrz i na wewnątrz już od 21.30, bezskutecznie. Dwadzieścia minut później, kiedy mocz zaczyna mi uderzać do głowy, pędzę w kierunku światła, którym okazuje się być baza kierowców PKS (wejście obok kibla nocnego). Przecież kierowcy muszą sikać! Muszą mieć własną toaletę! Dołącza do mnie inna frustratka – tej wewnętrzne ciśnienie moczu zdaje się wypychać na zewnątrz gałki oczne. Błagamy dyspozytora, by pokazał nam, gdzie możemy sobie ulżyć. Ten wysyła nas do zamkniętych głucho kibli na dole i na nic zdają się tłumaczenia, że oba są nieczynne. Chłopak uśmiecha się ironicznie i wzrusza ramionami. Zero empatii, złośliwość – dziesięć. Z wściekłości, z ciśnienia i upokorzenia już-już jestem gotowa nasikać mu na środku centrali, by własnym moczem spłukać mu z kącików ust pogardliwy uśmieszek, kiedy deus ex machina w toaletowym dramacie pojawia się wybawienie w postaci miłej pracownicy firmy.
Postanawia wtajemniczyć nas w arkana kibla nocnego.
— Otóż, miłe panie, tu, pod ten zamek przeciwwłamaniowy, do dziurki tu ukrytej przed wszystkimi niewtajemniczonymi, należy włożyć złotóweczkę – instruuje, zgrabnie wciskając monetę w niewidzialny otwór. Jak za sprawą czarodziejskiej różdżki plastikowe odrzwia kibla nocnego otwierają się, ukazując naszym oczom brudnawą muszlę: papieru toaletowego brak, mydła też, ale to nic, przecież można się wysikać, wysikać, to cudowne, cudowne!
(Korzystając z okazji pozdrawiam tę panią serdecznie, dziękując za pomoc; dyspozytora nie pozdrawiam, a co więcej, życzę mu, żeby go kiedyś na jakiejś skalnej półce dopadła nieubłagana sraczka pod ciśnieniem! Może to nauczy go empatii?).
Myślę sobie – to tu, we Wrocławiu, będą się odbywały za rok mistrzostwa Euro 2012. Jak dobrze, że kibicami są głównie mężczyźni, którzy mogą sikać na stojąco! Przewiduję, że po mistrzostwach miasto będzie cuchnąć moczem, a kamienice będą zwilżone uryną do poziomu pierwszego piętra. Jeśli czyta to jakiś włodarz miasta Wrocławia, niech weźmie moje słowa poważnie. Tych wszystkich ludzi trzeba gdzieś przecież wysikać!
O tym, że kibel jest wizytówką miejsca, w którym się znajduje, wiemy wszyscy. Wszyscy oprócz może pewnej restauratorki znad Bałtyku. Oczywiście, że wypowiedziałam jej wojnę kiblową, z głodu zapominając o świętej zasadzie każdego kiblowego wojownika: zanim zamówisz jedzenie, sprawdź toaletę, bo – to zasada numer dwa – jaka toaleta, taka kuchnia. Moja ryba już się smażyła, kiedy zapragnęłam umyć ręce. O zgrozo! Natychmiast straciłam apetyt. Toalety nie sprzątano chyba od czasów Okrągłego Stołu, słowo daję. Po wyjściu miałam wrażenie, że smród przywarł mi do ubrania i włosów, straciłam apetyt. Kiedy powiedziałam kelnerce – rzecz jasna bardzo grzecznie – że toaleta jest skandalicznie brudna, ta włożyła ondulowaną starannie głowę do kuchni ze słowami: Róża, Róża, pani tu mówi, że nasza toaleta jest brudna! Idź no w tej chwili posprzątać! Moje mądre ciało ostrzegło mnie brakiem apetytu przed jedzeniem ugotowanym przez kucharkę Różę, która w wolnej chwili chadzała do kibla markować, że sprząta toaletę, a smród i bakterie wędrowały z jej rąk do grillowanego łososia… (Korzystając z okazji pozdrawiam moje mądre ciało).
Ale jest i zasada numer trzy w wojnach kiblowych – chwal czyste kible, wojowniku. Ostatnio aż się wzruszyłam, bo znalazłam kibel czysty idealnie, bez nawet plamki brązu w środku, biały i pachnący, niereglamentowany, nieodpłatny, dostępny powszechnie, z mydłem i miękkim papierem, bez tłumaczeń, sprawdzania paragonów i innych mecyi. Drżącym głosem wyznałam dwóm sprzedawcom z owej stacji benzynowej, że dziękuję za tę toaletę, bo czuję się dobrze potraktowana jako człowiek, nie tylko klient. Że doceniam i podziwiam ich starania, a robię to w imieniu całej ludzkości. I daję im pierwsze miejsce w kategorii kible publiczne w Polsce 2011. Pewnie pomyśleli, że jestem nienormalna. Co tam.
Szkoda, że nie mogę podać nazwy tej stacji. Powiem tylko, że jest w Wołowie (województwo dolnośląskie) i jest nam bliska.:)
Wojna kiblowa trwa.
Ktoś się przyłączy?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze