Kult przedmiotu
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuMy, nieszczęśnicy dobiegający czterdziestki, dorastaliśmy w nabożności do rzeczy.
Pamiętam mieszkanie swoich dziadków, dość ponure miejsce usytuowane na rubieżach śląskiego miasteczka. Na podobieństwo starożytnych posągów stały tam pudełka po Biovitalu, dając dowód nie tylko zamożności mojej rodziny, lecz także dbania o zdrowie w wieku geriatrycznym. Półki regałów i przepastną ciemność bieliźniarki zapełniały hałdy skarbów, których przeznaczenie ogarniałem tylko w małym wymiarze. Były tam stare kołowrotki, otwieracze do konserw, fantazyjne noże o stępionych ostrzach, zestawy sztućców zapakowane w pudełka z wzmocnionej tektury oraz mnóstwo innych kształtów, których mój dziecięcy umysł nie mógł rozpoznać. Dotykanie tych dóbr było surowo zabronione. Mogłem coś zniszczyć, lub co gorsza, wydać agresywnym kolegom z podwórka w próżnej próbie zaskarbienia ich sympatii. Same meble również otaczano czcią. Były bardzo stare, z pewnością przedwojenne. Do tego miejsca przebyły długą drogę ze Wschodu, na wozie, razem z kozą. Nadawały mieszkaniu urok grobowej piwnicy.
Obiady jadaliśmy przy stole przykrytym ceratą i tak się zdarzyło, że kiedyś tę ceratę rozciąłem. Nie mam pojęcia, co mną kierowało. Przypuszczalnie chciałem zobaczyć, jak cerata wygląda po przecięciu. Myślałem, że dziadek rozerwie mnie na strzępy. Od lat mieli tę ceratę! Kupili za Bieruta! Nie mogłem tego zrozumieć. Wydawało mi się, że nakrycie naszego stołu nie przedstawia żadnej wartości. Okazało się coś przeciwnego. Obecność ceraty w domu dziadków poprzedziły liczne zabiegi z ich strony. Jednym cięciem przekreśliłem sens tego niebanalnego wysiłku. Może więc dobrze, że dostałem w skórę?
Mój przyjaciel wiódł w dzieciństwie jeszcze cięższy żywot. Jego rodzice zajmowali domek pod Krakowem. Ten budyneczek w zabudowie szeregowej raczyli nazwać „dworkiem”, a w środku urządzili sobie muzeum. Na półkach stało mnóstwo cennych drobiazgów, których kolega nie mógł nawet dotknąć pod groźbą tygodniowego uziemienia. Na ścianach gęstniały obrazy, brakowało więc miejsca na plakaty, o których marzył mój przyjaciel. Były też krzesła, na których nie można było siadać i łóżko, na skraju którego nie wolno było nawet przycupnąć. Znam to miejsce jedynie z opowieści, gdyż nigdy nie odwiedziłem mojego przyjaciela. Rodzice zabraniali mu przyjmowania gości. Obawiali się, że koledzy sprowadzą za sobą złodziei.
Trzydzieści lat temu pralkę kupowało się w przekonaniu, że starczy do końca życia, a stłuczony talerz rzeczywiście zwiastował siedem lat nieszczęścia. Do dziś uważam, że dziadek przesadził z tą ceratą, a rodzice mojego przyjaciela mieli po prostu ciężkiego szmergla, lecz sam kult przedmiotu wydaje mi się zrozumiały. Rzeczy po prostu brakowało. Za komuny wszystko trzeba było załatwiać. Pamiętam rozliczne zabiegi, jakie podejmował mój zapracowany ojciec, celem zdobycia telewizora. Całymi tygodniami jeździliśmy po jakichś sklepach i hurtowniach. Tato zapisywał się na jakieś listy, używał znajomości i rozdawał butelki wódki każdemu, kto mógł go przybliżyć do posiadania odbiornika telewizyjnego. W podobny sposób pozyskał lodówkę, kuchenkę gazową, a nawet narzędzia pracy. Wykonywał zawód malarza i musiał walczyć o każdą tubkę farbki. Jedynie o meble nie musieliśmy zabiegać. Tatko zrobił je sam.
Dziś ten świat został zastąpiony przez swoje dokładne przeciwieństwo. Przedmioty, o które nasi rodzice i dziadkowe tak walczyli, stały się bajecznie tanie i cały pokój mogę wypełnić sobie ceratami. Telewizor, niegdyś obiekt westchnień, kosztuje parę stówek. Za dwa kółka mogę mieć taki wypasiony. Za taką kwotę urządzę sobie też mieszkanie. Dołożę drugie tyle i będę miał stary, całkiem sprawny samochód. Żeby nie było tak wesoło, rzeczy naprawdę potrzebne kosztują majątek. Mam tu na myśli jedzenie, ubrania, a nade wszystko, dach nad głową. To tylko jeden z wielu paradoksów czasów, w których żyjemy.
Kult przedmiotu zastąpiono kultem tymczasowości. Wyprowadzając się z wynajętego mieszkania pozostawię w nim meble z Ikei, które kupiłem. Telewizor będzie mu służył parę lat, a potem sprawię sobie nowy. Nieodwracalna awaria samochodu, niegdyś tragedia na miarę zaorania Kartaginy, teraz będzie tylko niedogodnością.
Tymczasowy przedmiot również jest czczony. Za przykład niech posłuży smartfon, który należy wymieniać raz do roku lub częściej w obawie przed wykluczeniem z zaawansowanego technologicznie społeczeństwa. Gdy patrzę na koczujący tłum przed siedzibą Apple'a, zachodzę w głowę, na jakim świecie przyszło mi żyć. To tylko przykład ilustrujący tezę. Chętnie dopowiem coś o kolejnych modelach tabletów, elektronicznych notatnikach, cyfrowych piórach, a także sportowych zegarkach, modelach torebek wychodzących co kwartał i całej masie szajsu, który po prostu musi być nasz.
Osobną kwestię stanowi równie paląca potrzeba posiadania rzeczy niematerialnych: programów i aplikacji, tych cukierków zamkniętych w kolorowym ekranie. Nawet na nocne niebo patrzymy korzystając z apki rozpoznającej gwiazdozbiory.
Kult przedmiotu, którego doświadczyłem w dzieciństwie, nauczył mnie, że najlepiej jest niczego nie posiadać. Jeśli podarta cerata stanowi problem, chętnie zjem na gołym blacie. Gdy krzesło jest nazbyt cenne, by na nim usiąść, pozbędę się i klapnę sobie na posadzce. Nieważne gdzie, nieważne jak. Ważne z kim.
Istnieje jeszcze jedna, ważna różnica. Powróćmy na chwilę do mojego ojca, zatroskanego przedmiotami. Potrzebowaliśmy telewizora, lodówki i kuchenki. Tato potrzebował swoich farbek. A nowy smartfon z mnóstwem aplikacji do niego nie jest nam potrzebny.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze