NFZ, czyli Narodowe Frustracje Zdrowotne
ZOFIA BOGUCKA • dawno temuWokół NFZ wciąż wiele szumu. Temperaturę podgrzewają sezonowe afery i spięcia „na górze”, ale i codzienne frustracje - emocje i przemyślenia, jaki ów temat budzi w nas, pacjentach. Wystarczy pojawić się w przychodni, by usłyszeć historie, które bulwersują, ale i porażają swą absurdalnością. Na co idą nasze składki? Dla kogo właściwie jest służba zdrowia? I czy leczenie się w ramach NFZ nie jest po prostu wyjściem nierozsądnym?
Wokół NFZ wciąż wiele szumu. Temperaturę podgrzewają sezonowe afery i spięcia „na górze”, ale i codzienne frustracje — emocje i przemyślenia, jaki ów temat budzi w nas, pacjentach. Wystarczy pojawić się w przychodni, by usłyszeć historie, które bulwersują, ale i porażają swą absurdalnością. Oj, dużo w tym wszystkim negatywnych uczuć — rozczarowań, złości, irytacji, ale i pytań. Na co idą nasze składki? Dla kogo właściwie jest służba zdrowia? I czy leczenie się w ramach NFZ, jeśli w ogóle możliwe, nie jest po prostu wyjściem nierozsądnym?
Hanna (29 lat, sekretarka z małego miasta):
— Dwa lata temu dowiedziałam się, że mam problem z tarczycą. Wyniki krwi wskazały na niedoczynność, późniejsze badanie USG wykryło małe guzki. Mieszkam w małym mieście, w którym owszem, mamy przychodnię, ale w ramach NFZ mogę liczyć jedynie na radę internisty, no i może chirurga. Wprawdzie mam skierowanie do endokrynologa od lekarza rodzinnego, ale najbliższy specjalista, do którego mogłabym się udać, przyjmuje w mieście oddalonym o niemal sto kilometrów. To zniechęca. Leczyłam się więc prywatnie, ale lekarz, który przyjeżdżał do mojego miasta na konsultację, z końcem roku zaniechał praktyki.
Postanowiłam pójść ścieżką przewidzianą przez NFZ. W tym celu zaczęłam dzwonić do wojewódzkiej przychodni specjalistycznej już niemal od sylwestra. Trzeciego stycznia dowiedziałam się, że do końca roku nie ma już wolnych terminów! Najpierw zaczęłam się śmiać, a potem pomyślałam, że to jakiś obłęd. No nie da się tego ogarnąć umysłem.
Musiałam szybko znaleźć innego lekarza. Nie powiem, żeby było łatwo – endokrynolodzy w naszym regionie chyba mają dużo pracy. Niektórzy nie mają terminów na najbliższe dwa miesiące! Udało mi się, ale nie wiem, jak długo wytrzymam taki tryb leczenia. Lekarka jest podobno dobra, tylko skąd brać na nią czas i pieniądze? Wizyta kosztuje 120 zł, 40 zł bilety autobusowe i — co najmniej — 50 zł jakiś hotel, bo ta pani potrafi przyjmować swoich pacjentów do późnych godzin nocnych. Nie dość, że ma obsuwy przez dyżury w szpitalu, to i zapisuje pacjentów co kwadrans. A że lubi pogadać, to można wyjść od niej i po północy. A, oczywiście badania – i USG, i te z krwi — muszę opłacać sama, bo lekarz rodzinny nie chce mi ich zlecać, twierdząc, że to leży w gestii endokrynologa. O kosztach biopsji, która mnie czeka, nawet nie chcę myśleć – to koszt co najmniej 250 zł. Nie wiem, do czego to wszystko zmierza. Już dziś polska służba zdrowia to farsa – boję się zestarzeć.
Kamila (22 lata, kosmetyczka z Bydgoszczy):
— Na szczęście nie mam zbyt wielu doświadczeń z lekarzami z Narodowego Funduszu Zdrowia – i do lekarza rodzinnego, i do specjalistów od zawsze chodzę prywatnie. Do tego przyzwyczaiła mnie mama, która twierdzi, że żeby w Polsce chorować, trzeba mieć końskie zdrowie.
Mam szczęście — mieszkam w mieście, które pozwala na swobodny dostęp do specjalistów, a i – zdaję sobie z tego sprawę – mam na to środki. Jednak któregoś dnia i tego było za mało. To był listopad zeszłego roku. Któregoś dnia obudziłam się ze spuchniętą lewą stroną twarzy, a ból, jaki promieniował mi z wnętrza nosa, był nie do wytrzymania. Bałam się nawet oddychać. Nie wiem, czy wybuchła wtedy w Trójmieście jakaś epidemia czy co, ale żaden z laryngologów, z którym próbowałam się umówić „na zaraz”, nie był osiągalny. Nie dzwoniłam do tych z NFZ, bo wiem, że terminy mają tak szokująco odległe, że się ocierają o kwartał. Pobiegłam do swojej zaprzyjaźnionej lekarki, która prowadzi mnie od dziecka, ale ona nie bardzo wiedziała, jak mi pomóc. Kazała szybko jechać do szpitala — na wszelki wypadek. Tak zrobiłam. Jakież było jednak moje zdziwienie, kiedy pani na pogotowiu powiedziała mi, że nie zawoła lekarza, bo są procedury, a że nie mam krwotoku, to ona nie widzi zagrożenia życia. Niewiele z tego zrozumiałam. Pobeczałam się w tej poczekalni jak dzieciak, naprawdę nie wiedziałam, co robić. Ból rozsadzał mi czaszkę.
Na szczęście laryngologa znalazł mi tata. Pojechaliśmy do niego – okazało się, że mam w nosie czyraka. Dostałam antybiotyk i jakieś piguły przeciwbólowe oraz… skierowanie do szpitala, jeśli do jutra sytuacja się nie zmieni, to znaczy leki nie zadziałają tak, że poczuję ulgę. Okazuje się, że taki czyrak, choć nie jest tak widowiskowy jak krwotok, to nie defekt kosmetyczny czy tylko jakiś tam dyskomfort, a coś, co może zagrażać i życiu, i zdrowiu! Wiem, że jestem wychowana pod kloszem, ale myślę, że nawet gdyby tak nie było, i tak byłabym zszokowana stanem naszej służby zdrowia, podejściem do pacjenta czy urwanymi z kosmosu procedurami, które tak naprawdę ani nic dobrego, ani mądrego nie wnoszą.
Sylwia (29 lat, księgowa z małego miasta):
— Moje problemy ze zdrowiem zaczęły się zaraz po tym, jak urodziłam dziecko. Choć dbałam o siebie, wciąż byłam gruba, zaczęłam miesiączkować obficie i bardzo nieregularnie, bolały mnie piersi. Ponieważ byłam pewna, że dzieje się ze mną coś dziwnego, do ginekologa chodziłam często. Nie miałam pieniędzy, więc byłam u co najmniej czterech specjalistów współpracujących z NFZ. Czułam się jak wariatka, bo każdy z nich twierdził, na podstawie zwykłego badania, wyników krwi i wywiadu, że wszystko ze mną w porządku. Skoro mam dobre żelazo, nie ma mowy o zbyt obfitych krwawieniach, a jak okres się spóźnia kilka dni, to też nie jest problem. Diagnoza: taka moja uroda.
W końcu poszłam do lekarza prywatnego, jedynego zresztą takiego specjalisty w mieście. Ten na swoim przedpotopowym, jak się okazało, sprzęcie USG, dostrzegł coś, co mogło być polipem. Skierował mnie na łyżeczkowanie do szpitala wojewódzkiego – choć chyba bardziej chodziło mu o rzetelną diagnozę, niż sam zabieg. Pojechałam tam i przeżyłam szok. Lekarz, który robił mi badanie, w połowie się poirytował i stwierdził, że wolałby już je zakończyć, bo boi się, co zobaczy na ekranie za chwilę. Okazało się, że moja macica pokryta jest licznymi polipami i całkiem dużymi mięśniakami! Sprawa wyglądała poważnie. Dowiedziałam się, że gdybym była starsza, lekarze zakwalifikowaliby mnie ostatecznie nie do histeroskopii, tylko do usunięcia macicy! Wróciłam do domu załamana.
Na zabieg czekałam miesiąc – jeszcze nie wiem, jakie są wyniki i jak będzie przebiegało leczenie. Jestem zrozpaczona, ale wiem, że muszę się wziąć w garść. Namierzyłam dobrego ginekologa – będę do niego chodzić prywatnie. Mam tylko do siebie żal, że byłam naiwna i pozwoliłam, żeby jakieś konowały wmawiały mi, że jestem hipochondryczką, że zaniedbałam się wierząc, że specjalista pracujący dla NFZ to nie wyrobnik, a jednak lekarz.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze