Jeden zero
JOANNA BUKOWSKA • dawno temuCóż mamy robić my intelektualiści latem, gdy nie przyświeca nam słońce, ani żaden cel? Kiedy z racji swej delikatnej substancji jakże łatwo podupadamy na duchu i zdrowiu, w gardełkach nas drapie, popuszczamy sobie krwi, w środku lipca łapiemy zimową depresję?
Cóż mamy czynić — pytam, nie znajdując w nikim poza sobą nawzajem godnych partnerów do dyskusji o dupie marynie, koledze C., co przyłożył koledze K., koleżance L., co się związała z idiotą P., który ją robi w trąbę, o upierdliwości bywalca M., oraz o pogodzie, bo to są stałe nasze tematy, a jedyne, co nasz różni od pospólstwa w temacie rozwijania tych tematów, to sposób, jakże brawurowy sposób ich rozwijania, cóż mamy zatem czynić — pytam, skoro nie można zanurzyć odwłoka w wodzie, ani wygrzewać się na słoneczku, przynajmniej nie codziennie, bo pogoda tego lata tak kapryśna jak my sami.
Nudzimy się sakramencko.
Jak były mistrzostwa w piłce nożnej, oglądaliśmy mistrzostwa w piłce nożnej. Zrazu chyłkiem i niby przypadkiem, bo telewizor, który każdy z nas w domu posiada głównie dla ozdoby, wystawiono w jednej z naszych ulubionych knajp. Pierwsze przekonały się graficzka B. i właścicielka galerii O. Graficzka B. i właścicielka galerii O. zasiadły przy barze, łyknęły co nieco i się opowiedziały. Jedna po stronie Grecji, Portugalii i Hiszpanii, druga po stronie Danii, Szwecji i Holandii. Ja, ledwo przyszedłszy, opowiedziałam się stanowczo po stronie piłki, ponieważ jako dziennikarz, co prawda nie sportowy, ale jednak, powinnam być obiektywna. Fotografik P., człowiek nadmiernie koniunkturalny, opowiadał się za tymi, którzy aktualnie prowadzili, poeta Ś., z racji posiadania nowej narzeczonej, co prowadzi, ale nie w piłce nożnej prowadzi, tylko prowadzi księgarnię hiszpańską, opowiadał się generalnie za krajami zbliżonymi do południa i ilekroć piłka zbliżała się do bramki krajów zbliżonych do południa, wypowiadał się doprawdy nie za bardzo literacko. Prawniczka B., obecnie uprawiająca dziennikarstwo, opowiadała się za tymi, za którymi opowiadał się jej narzeczony T., militarysta, były żołnierz Armii Brytyjskiej, gracz na giełdzie, obecnie bankrut, a narzeczony T. opowiadał, ale nie się, tylko opowiadał, w jaki mianowicie sposób wywabia się tasiemce z kiszki jelitowej (wsadza się tyłek w kawę zbożową z mlekiem) i raz na czas pokrzykiwał England, England, ale akurat wtedy, kiedy do bramki Holland wpadała piłka Portugal, albo odwrotnie, albo kompletnie inaczej, i było jeden zero, a galerniczka O. rwała włosy z rozpaczy, a fotografik P. zamawiał u aktorki W. kolejne piwo i mówił: chodź Bukowska, pooglądać, bo jest jeden zero, a przez okno zaglądali tacy całkiem na poważnie zainteresowani, którym w sposób okrutny zajęliśmy cały bar i okoliczne stoliki i oni mieli szaliki, a my nie, bo przecież jest lato, niby chłodne, ale lato.
Szalenie szlachetnie przez parę dni się zajmowaliśmy plebejską rozrywką, i się już nie dzwoniło, nie pytało: ty, idziesz do miasta?, tylko: ty, idziesz na mecz?, idę, no to o ósmej. Wyliśmy, machaliśmy rękami, wyśpiewywaliśmy kibicowskie piosenki, popadaliśmy w skrajną rozpacz, kiedy piłka leciała nie tam, gdzie trzeba, a gdzie trzeba było, żeby leciała, to już każdy sobie tam dzięki nader wysokiemu IQ wykombinował, toteż krzyki nasze nie były podobne tym na stadionie, ale bardziej urozmaicone, a ja krzyczałam za każdym razem, kiedy piłka wpadała do bramki, ponieważ jako osoba wierna ideałom, jako się rzekło, każdorazowo kibicowałam głównie piłce.
Ja się wcale nie dziwię Kazimierze Szczuce, której niby nie darzę osobistą sympatią (może dlatego, że osobiście jej nie znam), że prowadzi debilny teleturniej o sporej oglądalności. Ja jestem święcie przekonana, że Kazimiera Szczuka nie robi tego dla pieniędzy, że Kazimierę Szczukę realnie to bawi, choć zapewne część tak zwanego „środowiska” szczuje Szczukę za jej zajęcie w telewizji komercyjnej. Nie dziwię się innym osobom, które nieraz spotykałam przy wódeczce i brawurowo rozwijałam z nimi temat pogody, a teraz spotykam na korytarzach mojej nowej pracy, i co raz to obijam się o kogoś, kto w służbie oglądalności buduje czarno-białe emocje: śmierć – rozpacz, narodziny – radość, choroba – płacz. Fotografik P., między jednym wernisażem w Rzymie a drugim w Montpelier, robi zdjęcia ohydnym rzeźniczym kawałom mięsa do supermarketowego katalogu, aktorka W., uprawiająca sztukę wysoką polewa piwo w barze, galerniczka O., zanim otworzy galerię, w tymże barze szoruje co rano podłogę, graficzka B., której grafiki będziecie mogli Państwo uprzejmie kupić za kilkanaście lat za cenę dobrego samochodu, niańczy cudze dzieci, a część towarzystwa, żeby nie oglądać pustej lodówki, sprzedaje prostym ludziom proste uczucia.
Za moimi oknami jest plac targowy, codziennie owoce, warzywka, tania książka, kotlety, pierogi, placki ziemniaczane, w soboty starocie, dwa razy w tygodniu gołębie, w niedziele ciuchy, wieczorami grill. Dziś od rana akurat gołębie, owoce, warzywka. Patrzę sobie na tych ludzi, potencjalnych odbiorców telewizyjnych stacji komercyjnych, cały dzień handlują, wieczorami mają cyfrowy odbiór, jeden zero, same zera i jedynki, któż wam dostarczy tej zerojedynkowej rozrywki, tych zerojedynkowych emocji, tej zerojedynkowej inteligencji, jeśli nie my?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze