Jestem mamą na pełen etat
JOANNA SZWECHŁOWICZ • dawno temuNieumalowana, w rozciągniętym dresie poplamionym przecierem z marchwi. Smętnie zalegająca przed telewizorem i oglądająca telewizję śniadaniową przy wtórze ryku niemowlaka. Pijawka żerująca na wymęczonym, zapracowanym mężu. Taki obraz niepracujących matek to coraz częściej tylko głupi stereotyp. Nadchodzi era mam, które nie pracują poza domem, ale podchodzą do macierzyństwa jak do wyzwania zawodowego.
Martyna ma dwadzieścia dziewięć lat i za sobą dwa kierunki studiów. Mogłaby robić aplikację prawniczą, ale zamiast tego woli być mamą na pełen etat. Stać ją na to:
— Męża poznałam na uczelni. Po zaręczynach zdecydowaliśmy, że on będzie robił tak zwaną „karierę”, a ja będę zajmować się dziećmi. Zaznaczam, że nie jestem stłamszoną kurą domową, ale osobą, która odpowiedzialnie dokonała takiego wyboru. Paweł dobrze zarabia i naprawdę nie rozumiem, w imię czego miałabym oddawać dzieci obcym ludziom i spędzać cały dzień w jakimś biurze. Do macierzyństwa podeszłam jak do ambitnego projektu korporacyjnego. Mam rozpisany plan dnia, tygodnia, a nawet roku. Są też cele długookresowe: dwujęzyczność w wieku lat pięciu, trzeci język od pierwszej klasy, znajomość współczesnej literatury… Co, śmieszne? Przesada?
Martyna jest przyzwyczajona do odpierania tego typu zarzutów. Często słyszy, że jest chyba zwyczajnie leniwa i zasłania się wychowaniem dzieci, by nie iść do pracy. Ona jednak uważa, że to zazdrość i nieznajomość tego, jak ważne jest rozwijanie osobowości dzieci już od najmłodszych lat:
— Właśnie po tym rozpoznaje się dzisiaj ludzi z naprawdę dobrych rodzin. Nie po posiadaniu elektronicznych gadżetów, a po znajomości prądów malarskich i cytatów. Dzisiejsza, nawet najlepsza szkoła, tego nie zapewnia. Dlatego jeśli nie chcemy wychować bezmyślnego zjadacza papki telewizyjnej, musimy zająć się tym sami. Rozwinąć kreatywność i wrażliwość dzieci. Moje bliźniaki już teraz, w wieku trzech lat, chodzą do muzeów, na przedstawienia dla najmłodszych… I ja oczywiście z nimi. Czy kiedyś będę żałować? Tak, już słyszałam takie komentarze: mąż mnie zostawi za dziesięć lat dla cycatej licealistki, a ja zostanę bez pracy i swoich pieniędzy. Żal mi kobiet, które wybierają sobie na tyle beznadziejnych partnerów, że boją się przestać pracować i zająć dziećmi. Ja tam ufam swojemu mężowi.
Podobnie argumentuje Basia, matka dwójki licealistów:
— Kilka lat spędziliśmy z mężem w Niemczech i przekonaliśmy się do modelu wychowawczego popularnego w ich klasie średniej. Tam bardzo dużo matek nie pracuje zawodowo. Jest to też oznaka statusu społecznego – mąż jest wtedy dumny, że potrafi sam utrzymać rodzinę na przyzwoitym poziomie. A matka zajmuje się dziećmi na cały etat, czyta książki, chodzi na wycieczki do lasu, odbiera dzieci ze szkoły i wozi je na zajęcia pozalekcyjne. Nie musi wcale przy tym zajmować się domem, nikt nie uważa, że skoro nie zarabia pieniędzy, to koniecznie musi być sprzątaczką i kucharką. Może zatrudnić pomoc domową.
Jako matka nastolatków potrafi już po części ocenić, czy ten model życia okazał się słuszny:
— Moje dzieci różnią się od rówieśników. Przede wszystkim są znacznie mniej nerwowe. Zaoszczędziłam im rozstania z matką po jakimś kosmicznie krótkim urlopie macierzyńskim. Nigdy nie było tak, że mówiłam: Nie mam czasu, muszę iść do pracy. Zawsze mogłam poświęcić im uwagę, zawsze były na pierwszym planie. A ja nie jestem bezmyślną mamuśką – specjalnie skończyłam podyplomowe studia z pedagogiki, żeby uniknąć niektórych błędów. Dzieci mogły rozwijać swoje zainteresowania, na przykład syna woziłam co drugi dzień osiemdziesiąt kilometrów w jedną stronę na lodowisko. Która pracująca matka mogłaby to zrobić? Idealna nie jestem, ale mam pewność, że dałam z siebie wszystko. Mąż też jest ze mnie dumny, nie przyszło mu do głowy, żeby krytykować ten wybór. On też na nim zyskał: ma ciepły dom i wspaniałe dzieciaki. Jest dla mnie prawdziwym partnerem, który uważa, że sprawiedliwie podzieliliśmy się obowiązkami. A emerytura? Tu przydały się moje studia ekonomiczne, które skończyłam dawno temu. Wiem, że na ZUS liczą tylko idioci. Mąż założył dla nas dwojga prywatne konto emerytalne. Liczymy tylko na siebie i tego uczymy dzieci. A moja mama pracowała całe życie i teraz ma tysiąc dwieście emerytury. Moje i brata bieganie z kluczem i siedzenie w świetlicy chyba się nie opłaciło.
Ola, bardzo zadbana czterdziestolatka z trójką dzieci, uważa, że właściwie jedynym minusem bycia pełnoetatową matką jest negatywny stosunek otoczenia:
— Jak mówię, że jestem mamą na pełen etat, w najlepszym razie ludzie pobłażliwie się uśmiechają. W niektórych budzi to agresję. Zaraz stwierdzają, że pewnie nie ma o czym ze mną rozmawiać, że jestem nudna i nic nie wiem o świecie. A ja czytam, uczę się obcych języków, dużo podróżuję z dziećmi. Traktuję to jak pracę, w której należy dać z siebie wszystko. Macierzyństwo to mój zawód. Mąż pracuje w międzynarodowej firmie i już kilka razy się przeprowadzaliśmy. W tym na dwa lata do Stanów. Gdybym pracowała zawodowo, to nie wiem, jak by to wyglądało. Mieszkałby sam? Albo podzielilibyśmy dzieci między siebie? Ale co to byłaby za rodzina?
Ola jest dumna z tego, że udało jej się nauczyć dzieci wielu ważnych rzeczy:
— Z dziećmi rozmawiam po włosku i angielsku, nauczyłam je gry na pianinie. Z zawodu jestem księgową i nikt mi nie wmówi, że robienie bilansów i przykrywanie przekrętów w jakiejś firmie jest bardziej ważne od wychowywania wartościowych młodych ludzi. Może jestem zarozumiała, ale uważam, że mam prawo być z siebie dumna. A te negatywne komentarze biorą się często stąd, że inne kobiety mi zazdroszczą. Mam świetnego męża, który potrafi nas utrzymać, a przy tym wie, jak ważne jest wychowanie dzieci. Sam poświęca im każdą wolną chwilę. Jak patrzę z boku, to normalnie sama sobie zazdroszczę.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze