Nie taki urzędnik straszny
ANNA MUZYKA • dawno temuKażdemu z nas zdarzyło się załatwiać coś w urzędzie i trafić na tzw. heterę biurową - wredne, opryskliwe babsko, które z najprostszej czynności potrafi zrobić super skomplikowaną procedurę. Dla wielu już sama świadomość konieczności załatwienia czegoś w urzędzie powoduje zawroty głowy. Całe szczęście od każdej reguły jest wyjątek, a każdy stereotyp można przełamać.
Każdemu z nas zdarzyło się załatwiać coś w urzędzie i trafić na tzw. heterę biurową — wredne, opryskliwe i do granic możliwości niemiłe babsko, które z każdej najprostszej nawet czynności potrafi zrobić super skomplikowaną procedurę wymagająca poświecenia tygodnia czasu i dwóch ton papieru. Dla wielu już sama świadomość konieczności załatwienia czegoś w urzędzie powoduje zawroty głowy i chęć wczepienia się pazurami we framugę drzwi, żeby jednak nigdzie nie iść. Całe szczęście od każdej reguły jest wyjątek, a każdy stereotyp można przełamać.
Aneta (24 lata, Wrocław):
— Kiedy przyjechałam na studia, musiałam szybko zacząć na siebie zarabiać. Złożyłam także wniosek o stypendium socjalne i wszystkie papiery, które były do tego wymagane. Byłam tym wszystkim bardzo przejęta, bo dopiero co się przeniosłam do Wrocławia z małego miasteczka, nowi ludzie, nowe mieszkanie, uczelnia — więc kompletowanie załączników do stypendium zaczęłam już w wakacje. Kilka dni po upływie terminu do składania wniosków, w piątek wieczorem ok. 20, zadzwoniła do mnie pani z dziekanatu mówiąc, że niestety zaświadczenie ze szkoły mojego brata jest za stare i potrzebuję nowego. I na kiedy mogłabym najwcześniej je zdobyć. Całe szczęście udało mi się już w poniedziałek rano załatwić to zaświadczenie i około południa dojechać z powrotem do Wrocławia. Dziekanat w poniedziałek jest zamknięty, ale pani, z którą rozmawiałam w piątek, zostawiła mi swój numer telefonu, żebym zadzwoniła, kiedy będę na miejscu, to wyjdzie do mnie, odbierze zaświadczenie i podmieni z tamtym starym. Dzięki temu stypendium dostałam już w październiku.
Oczywiście wielokrotnie nacięłam się na koszmarnie niemiłe panie z dziekanatu, ale tę jedną do dziś miło wspominam i żałuję, że nie ma takich więcej.
Matylda (29 lat, Poznań):
— Często odwiedzam swoich przyjaciół w Dublinie. Zawsze jeżdżę tylko z dowodem, zawsze mam go przy sobie i nigdy nie zdarzyło mi się go zgubić. Do czasu.
Ostatnio na kilka godzin przed moim lotem powrotnym odkryłam, że go nie mam. Nie miałam pojęcia, gdzie mogłam go zgubić, przeszukałam cały dom, zadzwoniłam do biura rzeczy znalezionych na lotnisku, gdzie ostatni raz miałam go w ręce. Nic. Chcąc nie chcąc zmuszona byłam przełożyć lot i z samego rana jechać zrezygnowana do konsulatu, żeby złożyć wniosek o paszport tymczasowy. Byłam przekonana, że zajmie mi to co najmniej kilka dni i to jeżeli będę wyjątkowo przekonująca i ładnie poproszę panią w okienku. Wyjaśniłam, że nie mieszkam w Irlandii, że jestem tu tylko gościnnie, że właśnie uciekł mi samolot i chcę jak najszybciej wrócić do kraju. Prawie wypadłam z butów, kiedy pani mi powiedziała, że mogę odebrać dokument za dwie godziny! W błyskawicznym tempie zweryfikowała moje dane, zastrzegła dowód na wypadek, gdyby ktoś próbował się nim posługiwać. Po odbiór paszportu niemal się spóźniłam przez straszne korki w centrum, wpadłam minutę przed zamknięciem konsulatu, a pani już z odległości mnie rozpoznała i czekała z dokumentem. Do domu wróciłam następnego dnia.
Iza (40 lat, Gdynia):
— Dziesięć lat temu mój mąż nagle zachorował i wylądował w szpitalu. Prowadził wtedy własną działalność gospodarczą, a ja nie miałam dostępu do jego konta. Co było błędem, bo moja pensja była bardzo mała i nie starczała na wszystko. Kiedy Tomasz z dnia na dzień trafił do szpitala, zostałam praktycznie bez środków do życia, za to z dwójką małych dzieci i stresem.
Kilka dni później mijał termin zapłaty składki do ZUS-u. Wiadomo, ważna rzecz, zwłaszcza w sytuacji, gdy mąż właśnie leżał w szpitalu z wizją wielomiesięcznego leczenia. Pieniądze na składkę oczywiście na koncie były, wtedy nie korzystaliśmy jeszcze z bankowości elektronicznej, wszystkie opłaty robiliśmy w banku albo pobliskiej agencji opłat. Mąż podpisał mi druczek do przelewu, żebym szybko mogła zapłacić. Niestety ponieważ był częściowo sparaliżowany, w banku odrzucono przelew, podpis na druczku nie zgadzał się z wzorem podpisu, jaki mieli w bazie danych. Byłam załamana. Nie dość, że i bez tego funkcjonowałam na skraju załamania, to tutaj nagle system odrzucił bardzo ważny przelew. Nie miałam takiej gotówki, nasza rodzina mieszkała za daleko, żeby od nich pożyczyć. Poszłam do agencji, żeby spróbować tam. Oczywiście pani powiedziała mi to samo co w banku. Widząc mój stan i rozumiejąc powagę sprawy zaoferowała, że… pożyczy mi te pieniądze. Byłam w szoku. Znałyśmy się z widzenia, od lat chodziłam tam robić opłaty, nasze dzieci chodziły do tego samego przedszkola, ale nie byłyśmy nawet znajomymi. A ona mi pomogła. Nie wiedziałam jak mam jej dziękować. Następnego dnia szwagier przyjechał z pieniędzmi, oddaliśmy jej od razu. A mąż po wyjściu ze szpitala dał mi dostęp do swojego konta. Do dziś nie mogę uwierzyć, że tak bezinteresownie mi zaufała, przecież to była duża kwota pieniędzy…
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze