Dla każdego coś miłego
MARGOLA&KAZA • dawno temuJakiś czas temu poproszono mnie, żebym zrobiła dla siebie coś miłego. Cokolwiek i tylko dla siebie. Przyjemność, dzięki której nabiorę ochoty do życia. Żadnego sprawiania radości innym, bez względu na to, jak nam to poprawia humor, zresztą mąż i córka wyjechali do dziadków na parę dni i zostałam sama. Miała to być przyjemność wymyślona specjalnie na tę okazję.
Czyli jeśli picie słodkiej kawy z mlekiem sprawia mi przyjemność i taką białą kawę pijam raz dziennie, to ta kawa się nie liczy, nawet jeśli wypiję ją z podwójna ilością mleka. Miałam tydzień na to, żeby taką miłą rzecz zaplanować i plan swój wprowadzić w życie.
Podczas porannej kontroli swojego wyglądu w lustrze stwierdziłam, że wyjście do fryzjera będzie strzałem w dziesiątkę. Nowa fryzura, nowa, piękna ja. Starannie wybrałam panią fryzjerkę i polecany przez dobrze uczesane koleżanki salon. Jako, że przyjemność to miała być wyjątkowa, nie poprzestałam na obcięciu końcówek, ale postanowiłam całkowicie zmienić swój wygląd. Ufnie oddałam się w ręce specjalistki, a sama zamknęłam oczy i dałam się ponieść fantazji. Pani fryzjerka też dała się ponieść fantazji i też chyba z zamkniętymi oczami, bo kiedy po wszystkim założyłam okulary na nos i przejrzałam się w lustrze stwierdziłam, że wyglądam, jakbym uciekła z planu filmu o Marsjanach ze zdeformowanymi głowami. Z kamienną twarzą podziękowałam pani charakteryzatorce, przepraszam, fryzjerce i pobiegłam do domu włożyć głowę pod prysznic.
Moim następnym pomysłem był aerobik. Nie ma to jak prężne i wysportowane ciało wymodelowane pod okiem specjalisty. W zdrowym ciele zdrowy duch, jak mówią ci, którym nieobce są zalety aktywnego wypoczynku.
Prowadząca przyjęła nas bardzo serdecznie i zarządziła rozgrzewkę. „Dziewczyny – mówiła zapamiętale wymachując nogami i rękami – najważniejsze to się nie przeforsować, bo stracicie zapał do dalszych ćwiczeń. Zanim cokolwiek zrobimy najpierw się porządnie rozgrzejemy.” Gdy tylko zdążyłam się porządnie rozgrzać, skończyły się zajęcia. Pełna nowej energii wybiegłam w chłodną listopadową noc.
Następny ranek spędziłam w łóżku smarkając i jęcząc przy każdym poruszeniu zakwaszonych kończyn.
Zaczęłam podejrzewać, że wisi nade mną jakieś przekorne fatum, przez które każda przyjemność, jaką sobie zafunduję, zmienia się w koszmar. Może gdyby chodziło o coś innego, dałabym sobie spokój, ale w sprawianiu sobie przyjemności nie znam umiaru! Przykryłam zatem swoją nową fryzurę czapką, wypchałam kieszenie chusteczkami i ruszyłam na zakupy. Mały fatałaszek poprawi humor każdej kobiecie. Tak przynajmniej twierdzą stereotypy. Nie wiem, co twierdzą stereotypy o Marsjankach ze zdeformowanymi głowami i czerwonymi nosami, ale teraz wiem, że takim Marsjankom nic lepiej nie psuje humoru niż własne odbicie w lustrze sklepowej przebieralni.
Fatum, którego istnienie zaledwie podejrzewałam, nabierało coraz wyraźniejszych kształtów. Zacisnęłam zęby i postanowiłam skutecznie poprawić sobie humor, choćby to miała być ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu.
Siadłam więc i sporządziłam listę przyjemności. Wykreśliłam te, które wymagają dużych nakładów finansowych, ładnej pogody i czasu, bo czasu miałam coraz mniej — wielkimi krokami zbliżał się koniec tygodnia. Na kartce została jedna pozycja: spotkanie z przyjaciółkami… tak, tak Margola, to było wtedy, kiedy Ty nie mogłaś, a Suicie coś wypadło. Spędziłam dosyć ponury, samotny wieczór, jedząc własnoręcznie upieczone ciasto z zakalcem. Nie wypełniała mnie wtedy bynajmniej radość życia, wypełniała mnie złość na wszystkie wyjątkowe przyjemności, jakie gotuje nam los.
Pamiętasz moją straszliwa spiżarkę? Tak zwany Paskudnik, do którego wpycham wszystko, co Może Się Kiedyś Jeszcze Przydać, stare szczotki, pudła, kosze, dziesiątki słoików z sokami, śliwkami w kompocie i gruszkami w occie? Wszystko to leży w potwornym bałaganie, jak popadnie i gdzie popadnie, nie ruszane od miesięcy. Otóż tego wieczoru drzwi od Paskudnika nie wytrzymały naporu z wewnątrz i otworzyły się jak puszka Pandory, wysypując wszystkie spychane w niepamięć stare rury od odkurzacza, plastikowe miski, klosze od lamp, połamane krzesła, słoje po kapuście, puszki z farbami. Wszystko to wyleciało na kuchenną podłogę. W innej sytuacji upchałabym to z powrotem i postarała się zapomnieć, że taki Paskudnik w ogóle istnieje, ale tego wieczoru byłam tak wściekła, że wyrzuciłam ze schowka resztę i zaczęłam pakować do worków na śmieci wszystko, co tam wcześniej włożyłam, wymiatać to, czego tam nigdy nie wkładałam i myć wszystko to, co powinno tam zostać. Przed północą schowek lśnił czystością. A ja? No cóż, ja byłam niezmiernie zadowolona z siebie.
Oto przyjemność godna miana wyjątkowej. Wyjątkowa przyjemność wynikająca z satysfakcji rozprawienia się z nieprzyjemnymi sprawami, które odkładamy na nieokreślone jutro.
A swoja drogą, Margola, kiedy do mnie wpadniesz? Upiekę ciasto z zakalcem. Może być całkiem przyjemnie…
Kaza
* * *
Kazo najmilsza, z rozrzewnieniem pomyślałam, że mogłybyśmy znów usiąść we trzy – ja, Ty i Suita, przy kolejnym niewypale kulinarnym, czy byłby to obrany do cna ze skóry i treści filet z łososia w zwarzonym sosie cytrynowym z poradnika dla nastoletniej gospodyni, czy rozmaryn hojnie przykrywający smętne kurczacze zwłoki, których spod rzeczonego rozmarynu nie widać i którego smaku trudno się przez rzeczony rozmaryn doszukać, czy sałatka z kukurydzy w łazience, na pralce parapetówkowo przyrządzana czy w ostateczności, ale w ostateczności naprawdę ostatecznej, Twój niezapomniany zakalec. Zresztą, gdyby krąg siadających poszerzyć o naszych drogich fałszywych przyjaciół – mogłoby być to nawet słodkie spaghetti bolognese przyrządzone troskliwą dłonią historyka sztuki (z tym, że niekoniecznie kulinarnej). Nie wspomnę spożywanych w niepowtarzalnym gronie fondue serowych z kartonika, grzanych na podłodze z kameruńskich paneli, nie wspomnę subtelnego uroku kominka zadymiającego rokokowy pałacyk od piwnic po dach i rozkasłującego niezmordowanych graczy w kanastę, chóralnych śpiewów, kołysań w ciasnej kuchni i łkań oraz szlochów przy koncercie piosenek Osieckiej, hektolitrów łez wspólnie wysączonych w trzy rękawy na kolejnym zakręcie, płonących liści grusz podgrzewanych płomieniem ogrodowego grilla, setek kadrów, z których żaden nie zawiera naszych twarzy, wszystkiego tego nie wspomnę, niechaj zostanie w Paskudniku naszej pamięci, pieczołowicie zakurzane codziennością, niech wraca płatkiem szatańskiego confetti obecnego całymi latami mimo szorowania, pucowania, odkurzania, ziarnkiem kukurydzy wydłubanym zza pralki, stosem opakowań po napojach wysoko, nisko i bezprocentowych. Tamte spotkania, ustalane znienacka w różnych krańcach Polski, na które gnało się na łeb, na szyję, bez zastanowienia, odpłynęły w niepamięć razem z beztroską poprzednich lat. Dziś…
…Dziś robienie sobie przyjemności wygląda u mnie trochę tak, jak popełnianie samobójstwa. Wiem, że mogę nabyć (chociaż pieniądze szczęścia nie dają) coś, co chwilowo odsunie w dal moje ziemskie udręki – rzeczony fatałaszek, który zbiegnie się lub sfilcuje, seans u kosmetyczki, z którego wyjdę z twarzą w cętki, seans u manikiurzystki, zakończony niechybnie uszkodzeniem lśniącej lakierowanej powłoki paznokcia, książkę, której nigdy nie zdążę przeczytać, pończochy, w których natychmiast pójdzie oczko, śnieżnobiały staniczek, który niewątpliwie wpadnie przypadkowo do pralki z czarnymi spodniami, które farbują jak wściekłe. Wszystko to mogę zrobić, tylko po co? A przede wszystkim – jakim prawem? Toć to grzech śmiertelny. Zupełnie tak samo, jak samobójstwo. Koniec trosk, a potem wieczne potępienie. Tyle jest spraw ważniejszych. Nie mam nowych majtek, a stare to obraz nędzy i rozpaczy? No taaaak, ale mój syn musi mieć nowe body i rajstopy i jeszcze lepiej nową książeczkę z wierszami, nie mogę zaniedbać jego rozwoju intelektualnego. To nic, że czytać zacznie najwcześniej za trzy lata, a ja nigdy nie mam czasu usiąść z nim przy tej książeczce. Skończyły mi się kosmetyki i chodzę z cerą szaroziemistą, podkrążonymi oczami i zarośniętą łydką? No taaak, ale w domu brakuje tego, śmego i owego, a w ogóle moglibyśmy zjeść coś droższego i lepszego na obiad, bo wszystkiego sobie odmawiamy. No nie da się. Nie da się kupić sobie czegoś ot, tak, dla przyjemności. Głęboko w genach zakodowane mam poczucie winy i przeświadczenie, że ostatni będą pierwszymi. Pierwszymi do odstrzału. Ileż można wytrzymać z tak zaniedbaną kobietą???
Czasem jednak chęć uczynienia sobie przyjemności nachodzi mnie skutecznie. W takiej (najczęściej najmniej odpowiedniej) chwili wydaję na siebie przedostatnie 100 złotych w połowie miesiąca. Ostatnie 100 idzie na zakupy dla najbliższych, które mają zagłuszyć we mnie poczucie winy. Nie zagłuszają, powodują tylko tyle, że od połowy miesiąca bawię się w hafciarkę – tu złapię kanwę, tam podciągnę, tu naddam, stąd przyfastryguję. Zważywszy moją absolutną awersję do prac ręcznych – przyjemność tyleż wątpliwa, co pożyteczna.
Kiedyś wypoczywałam, pisząc listy do przyjaciół. Dziś przyjaciele mają tyle kłopotów, że nie wiem, o czym do nich pisać, żeby nie trącić jakiejś bolesnej struny, żeby nie stąpnąć grubiańsko na czyjś odcisk. Kiedyś przyjemność sprawiały mi wieczorne wyjścia. Dziś na spotkaniu z bliską koleżanką skręcam się w środku z poczucia winy, że mogłabym czas ten poświęcić dziecku (bo za mało poświęcam, przez intensywną pracę) Kiedyś przyjemność sprawiało Nicnierobienie. Teraz? Teraz mi się wydaje, Kazo kochana, że coś nam się w tych naszych mózgach kiedyś przeprało przy okazji wieloletnio celebrowanych obowiązków domowych. Bo wiesz, ja też sprawiłam sobie przyjemność w ten weekend: moje mieszkanie NIGDY jeszcze tak nie lśniło na święta. Nigdy. Naharowałam się w pocie czoła, naskakałam po stołach, stołkach, namoczyłam dłonie w roztworach mniej lub bardziej żrących, ale efekt, Kazeczko, efekt jest piorunujący. Nietrudno o szczęście. W pachnącej łazience, w wypolerowanym lustrze widzę twarz tryskającą przyjemnym poczuciem Dobrze Spełnionego Obowiązku.
Brr, Kaza. Pozwól, że wstydliwie odwrócę wzrok i nie podam Ci spracowanej ręki. Nie odwzajemnisz zresztą uścisku, bo ręce zanurzone masz po łokcie w przedświątecznym ferworze pranych firanek. Nie mylę się, prawda? Nie usiądziemy zatem przy cieście, nie wymienimy się uwagami o ostatnio przeczytanych lekturach, nie podasz do kawy kawałka sodko pachnącego bakaliami ciasta…
A propos, moja droga, nic prostszego niż keks, w którym nigdy nie robi się zakalec: szklankę cukru zmiksować ze szklanką oleju, dodać dwa jaja, w osobnej misce wymieszać dwie łyżeczki sody z 1 i ¾ szklanki mąki….
Margola
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze