Czegoś mi brakuje!
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuW każdego z nas wkomponowany jest smutek i poczucie braku. Życiowymi trudnościami tłumaczymy sobie istnienie naszego wewnętrznego smutku, którego nie sposób uleczyć. Brakuje nam czegoś zawsze i ulegamy złudzeniu, że jeśli znajdziemy miłość, przyjaźń, pieniądze i tym podobne, nagle staniemy się szczęśliwi. Otóż nie. Tak nie będzie.
Spotkałem się niedawno z przyjacielem, któremu życie wyszło. Po prawdzie, na tę okoliczność powinni wozić go po Polsce w złotej klatce, ku pouczeniu nas, maluczkich. Ów zacny człek parę lat temu rzucił robotę i założył firmę sprzedającą śrubki (powiedzmy). Dziś zatrudnia kilkudziesięciu ludzi i pcha swój metalowy szajs na cały świat, łącznie z Antarktydą. Ożenił się z piękną kobietą, dla której czas jest wyjątkowo łaskawy. Ma troje fajnych dzieci, mnóstwo kumpli od serca i wielki samochód. Zbiera stare zegarki i podróżuje po świecie. Jakby tego wszystkiego było mało, jest to człowiek uroczy, charyzmatyczny jak Hitler i mądry niby Budda. Słowem, idealny przykład idealnego człowieka wiodącego idealne życie.
Siedliśmy sobie w knajpce. Po paru piwkach przyjaciel zwiesił głowę i wyznał, że ma dość wszystkiego. Praca od dawna go nie cieszy, żona nawet zaczęła złościć, do kontaktu z dziećmi się zmusza. Podróże to nic więcej, jak wypełniacz pustki. Zegarki dawno się znudziły. Po prawdzie, znudziło mu się wszystko. Zapytałem zaraz, co jest nie tak, co się zmieniło, czego szuka? Zwiesił głowę jeszcze niżej i odparł smutnym głosem:
- Czegoś po prostu mi brakuje.
Czego? Tego nie zdołaliśmy już określić. Mój młody, bogaty przyjaciel okazał się bardzo nieszczęśliwym człowiekiem.
W pierwszym odruchu poczułem złość. Wydał mi się niewdzięcznikiem, jakby obrażał wszystkich, którzy byli dla niego dobrzy, łącznie ze mną. O takich ludziach mówimy, że poprzewracało im się tam, gdzie nie dochodzi nawet światło jarzeniowe. Zacząłem opowiadać o ludziach, którzy naprawdę mają problemy – ledwo wiążą koniec z końcem, lekarz odsyła z kwitkiem, a na progu oczekuje komornik. Poradziłem mu nawet, żeby poszedł i pożalił się barmance, która nas obsługiwała. Jak znam życie, zarabiała dychę za godzinę, bez ubezpieczenia i podatku. Przyjaciel wysłuchał mnie do końca. Miał mordę jak zbity pies. Rzekł, że mam rację. Tylko co on ma zrobić, skoro czuje się tak jak się czuje? Zrozumiałem, jak bardzo byłem niesprawiedliwy wobec niego.
Pomyślmy o tej barmance. Niech ma naprawdę trudno. Pracuje na nocki. Prócz niewygórowanych stawek i czyszczenia toalet musi znosić sprośności ze strony pijanych klientów. Kończy pracę o trzeciej w nocy. Pięć godzin później musi być na zajęciach, gdyż widzi w studiach szansę na poprawę swojego marnego losu. Przez ten nawał obowiązków nie potrafi zbudować normalnego związku. Łaknie miłości, co mężczyźni wykorzystują bez żadnych skrupułów. Dodajmy jej wredną, chorą matkę i ojca, który poszedł w długą i nie łoży – obraz nieszczęścia będzie pełen.
Kto ma większy powód do narzekania? Mój przyjaciel czy barmanka? Oczywiście, że ona.
Mój przyjaciel nie ma pojęcia, co mogłoby go uszczęśliwić. Barmanka doskonale to wie: przydałaby się jej praca z prawdziwego zdarzenia, skończone studia i porządny facet. Te wszystkie trzy rzeczy są, dodajmy, w zasięgu jej możliwości. Póki co, nalewa paskudne, polskie piwo i zdobywa się na słaby uśmiech. Mój przyjaciel wróci do swojego wypasionego domu. Sprawdzi, ile tego dnia zarobił na swoich śrubkach.
Ich smutek, wewnętrzne rozdarcie, rozdzierające poczucie niespełnienia jest jednak dokładnie takie samo. Cierpią w ten sam sposób. Jeśli nawet mój przyjaciel ma kiełbie we łbie, pamiętajmy o jednym – cierpienie bez powodu również jest cierpieniem.
Myślę sobie nawet, że barmanka ma lepiej od mojego przyjaciela. Wie czego jej brakuje, być może nawet już rozumie, co powinna ze sobą zrobić. Zaciśnie zęby, skończy studia, dostanie dobrą robotę (jak znam życie, nie w Polsce) i kariera stanie przed nią otworem. Trafi się sympatyczny facet. Tymczasem mój przyjaciel nie ma pojęcia, czego mu brakuje. Właściwie, nie może nic zrobić, poza zespołem działań destrukcyjnych. Zacznie chlać na umór, chodzić na dziwki, uprawiać sporty ekstremalne. W ten sposób, choćby na chwilę, odepchnie od siebie pustkę.
Potem będzie tylko gorzej.
Wróćmy jeszcze na chwilę do naszej barmanki. Wyobrażam sobie jej dalsze, udane życie, z dobrą robotą i fajnym facetem. Awans goni awans. Pojawiają się dzieci. Niedawna barmanka kupuje mieszkanie, potem piękny dom i jest już panią na włościach. Zaczyna realizować swoje marzenia. Na przykład, jeździ po świecie i zbiera drogą biżuterię. Wszyscy wokoło życzliwie jej zazdroszczą.
I pewnego dnia, za dwadzieścia lat nasza barmanka siądzie z koleżanką w jakiejś eleganckiej restauracji, walnie parę kielichów pinot noir i wyzna, że czegoś jej w życiu brakuje. Czego? Nie ma pojęcia.
Wydaje mi się zresztą, że w każdego z nas wkomponowany jest smutek i poczucie braku. Jeśli wolno mi napisać nieco poważniej: życiowe trudności nie martwią ze względu na siebie, ale przy ich pomocy tłumaczymy sobie istnienie naszego wewnętrznego smutku, którego nie sposób uleczyć. Brakuje nam czegoś zawsze i ulegamy złudzeniu, że jeśli znajdziemy miłość, przyjaźń, pieniądze i tym podobne, nagle staniemy się szczęśliwi.
Otóż nie. Tak nie będzie. Choć domyślam się, że ktoś śmiertelnie chory może mieć inne zdanie na ten temat.
Piszę to wszystko tylko dlatego, żeby pięknie poprosić: nie śmiejmy się z takich ancymonów, jak mój bogaty koleżka. Nie uważajmy ich smutków za fanaberię i nie pukajmy się w głowę, gdy słyszymy narzekanie na, wydawałoby się, nieistniejące problemy. Powtórzę: cierpienie zawsze jest po prostu cierpieniem. Niezależnie od swojej przyczyny.
Poza tym, jak mawiały nasze babcie: każdy z nas ma swój krzyż. Czyż nie?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze