Skończył mi się tusz do rzęs. Jestem osobą roztargnioną i nie mam za dużo czasu, więc kilka dni obeszłam się bez tego specyfiku. W końcu wybrałam się do drogerii bez planu, jaki tusz chcę nabyć. Lubię eksperymenty i rzadko kupuje jakiś kosmetyk dwa razy. Pani ekspedientka od razu zaprezentowała mi totalną nowość: wibrujący tusz. Po naciśnięciu przycisku, szczoteczka zaczyna wibrować. Wibrująca nowość była oznaczona marką Lancome, więc wiedziałam, że mogę jej zaufać. Po zaprezentowaniu jeszcze kilku innych tuszy, ostatecznie zdecydowałam się na Oscillation Lancome, czyli właśnie na wibrujący tusz.
Szczoteczka jest malutka i gumowa. Następnego dnia rano umalowałam się moim nowym nabytkiem - rzęsy były posklejane w kępki, wyglądały fatalnie. Kupując tusz przede wszystkim zależało mi na perfekcyjnym rozdzieleniu a tu... No nic, pomyślałam, chciałam dać mu drugą szanse. Następnego dnia poświęciłam na ozdabianie rzęs więcej czasu, zrobiłam to staranniej. Szczoteczka "wibrowała" z mniejszą częstotliwością i wynik był znacznie lepszy niż poprzedniego dnia.
Przede wszystkim kolosalnie wydłużył, ale i ładnie rozdzielił rzęsy. Efekt pod najmniejszym pozorem nie jest "dzienny”, lecz jak najbardziej wieczorowy. Nie lubię zbyt mocnego makijażu, więc byłam na siebie zła, że kupiłam kolor czarny zamiast brązowego, ale zawsze mogę mojego tuszu użyć w "mniejszej mocy ".
Na pewno 90% sukcesu to jest wprawa w używaniu Oscillation. Trzeba się nieco przyłożyć do jego nakładania, nie robić tego pospiesznie a efekt może być wspaniale wieczorowy. W ciągu dni nie obsypuje się tylko trochę sztywnieje, nie robią się grudki. Ładnie pachnie. Wibrujący tusz może być stosowany przez osoby o wrażliwych oczach i stosujące soczewki.
Oceniam produkty uwzględniając ich cenę - był to produkt z wyższej półki, więc wiadomo, że wymagam od niego więcej.
W opakowaniu mieści się 8 g.