Urodziłam w domu
MARIANNA KALINOWSKA • dawno temuW większości krajów Europy Zachodniej porody odbywają się w specjalnych domach porodowych, zwanych też izbami porodowymi. Warunki w takich izbach bardziej przypominają warunki domowe niż szpitalne. Nie ma tam lekarzy, ale położne, często zaprzyjaźnione z rodzącymi - to one prowadzą zdrowe ciąże przez cały okres ich trwania. Przy rodzącej mogą być bliscy. Dzieci przychodzą na świat w ciszy i spokoju, a mamy już nawet kilka godzin później mogą wrócić z dzieckiem do domu. A jak jest u nas?
Marta (30 lat) jest psychologiem zarządzania. Na przekór całemu światu swoje drugie dziecko postanowiła urodzić w domu. Dziś podzieliła się z nami swoją historią.
— Mam dwoje dzieci, dwie córeczki: Ania ma 4 lata, Michasia 2. Anię, starszą, urodziłam w szpitalu. Swój poród wspominam nie najlepiej, niestety. Ale zacznę od początku.
Od zawsze wiedziałam, że chcę mieć dwoje dzieci. Obie córeczki były planowane, wyczekane i kochane jeszcze przed poczęciem. Do porodu przygotowywałam się bardzo starannie, wiedząc, że naprawdę bardzo wiele zależy od matki. Oboje z mężem chodziliśmy do szkoły rodzenia, nauczyłam się właściwie oddychać i wiedziałam, co mnie czeka. Mało przytyłam, a że zawsze byłam bardzo sprawna fizycznie, wcale nie bałam się bólu. Kiedy poczułam pierwszy skurcz, zapakowaliśmy się do taksówki, wzięliśmy spakowaną wcześniej torbę i pojechaliśmy do szpitala. Czekaliśmy na nasze dziecko w radosnym podnieceniu. Wiedziałam, że moje ciało potrafi rodzić, bo jestem samicą homo sapiens. Moje przodkinie rodziły przez setki pokoleń, więc i ja sobie poradzę.
Na miejscu, w szpitalu, okazało się, że nie ma rozwarcia. Nie było też miejsca w sali do porodów rodzinnych, bo wszystkie były zajęte. Trafiłam na zbiorową porodówkę, a mąż musiał czekać pod drzwiami. Podano mi jedną dawkę oksytocyny, potem drugą. Zaczęło się piekło. Leżałam i nie mogłam się poruszyć, pielęgniarka ciągle mierzyła tętno dziecka za pomocą KTG i tylko wtedy wolno mi było odwrócić się na drugi bok. Raz po raz przez salę, na której leżałam, przewijali się jacyś ludzie, zaglądający ciekawie między moje nogi. Rodzące na łóżkach obok kobiety krzyczały i wyły jak zwierzęta. Czułam się fatalnie, bolało jak cholera, nikt się mną nie zajmował, nikt niczego mi nie wyjaśniał.
Zaczęłam się bać. Nie miałam pojęcia, co się ze mną dzieje, jak daleko do końca i czy z moim dzieckiem wszystko w porządku? Po kilku godzinach przebito mi pęcherz płodowy, znów podano dożylnie jakiś lek; nad ranem wreszcie urodziłam Anię. Byłam wycieńczona, obolała i bardzo rozczarowana. To tak wygląda ten najszczęśliwszy moment w życiu kobiety?
Potem przez kilka dni miałam kłopoty z karmieniem. Mleka było za mało, piersi bolały mnie jak diabli; za żadne skarby świata nie mogłam się wyspać. Do sali, na której leżałyśmy z Anią, raz po raz przychodzili różni ludzie, personel i odwiedzający: albo mierzenie temperatury, albo dziecku z łóżka obok należy podać antybiotyk, albo pani przychodzi posprzątać, albo śniadanie, albo obchód, albo całe tabuny odwiedzających… W sumie, jak dobrze pomyśleć, nie przespałam w całości nawet dwóch godzin. Moje ciało nie miało warunków, żeby zregenerować się po trudach porodu, więc skąd miało mieć moc, żeby produkować odpowiednią ilość mleka? Jak na złość jeszcze w szpitalu odbywał się remont. Całymi dniami słyszałam walenie młotów, hałas wiertarek i co tam jeszcze. Kiedy po czterech dniach pobytu w szpitalu w końcu wróciłyśmy do domu, z wielkim trudem rozpoznawałam w lustrze moją twarz. Nigdy w życiu nie byłam tak skrajnie wyczerpana.
Na szczęście mąż mi pomagał. Wziął dwa tygodnie urlopu i zajął się wszystkim. Nie musiałam prać, gotować, robić zakupów. Kiedy się wyspałam, zaczęłam się zastanawiać, co było nie tak, dlaczego wspomnienia mojego porodu nie napawają mnie radością, dlaczego to dla mnie raczej trauma, niż powód do dumy? Przecież własnymi siłami urodziłam zdrową, śliczną dziewczynkę!
Kilka miesięcy później trafiłam na świetną lekarkę-ginekologa. Opowiedziałam jej moją historię i o tym, co czułam. Miałam wielkie szczęście trafić na kogoś, kto mnie rozumiał. Pani doktor poleciła mi kilka książek i artykułów o historii porodów. Po ich lekturze zrozumiałam, że wielkim błędem jest fakt, że w ogóle rodzi się dzieci w szpitalach. Poród jest zjawiskiem fizjologicznym, a nie chorobą!
Z lektury dowiedziałam się, że pierwszym podstawowym błędem jest, iż rodzimy w pozycji leżącej. Czy jakieś inne ssaki rodzą w taki sposób, czy raczej naturalnie starają się szukać wsparcia w grawitacji? Poza tym podawanie rozmaitych przyspieszaczy tylko generuje używanie innych. Czyli jak raz poda się rodzącej oksytocynę, to – ingerując poważnie w jej własny układ hormonalny – narusza się jej całą równowagę hormonalną. Organizm przestaje pracować jak należy, zaczyna się szaleństwo, kobieta nie panuje nad swoim ciałem. Nic nie dzieje się naturalnie, bo wszyscy dookoła się spieszą. A przecież dziecko samo wie, kiedy przyjść na świat, samo wybiera sobie termin, kiedy jest w pełni gotowe do wyjścia. Nie wolno nam go poganiać, pospieszać. A to właśnie robi oksytocyna: przyspiesza. Mamy potem częste skurcze, ale małe rozwarcie. Bo nic nie działo się tak, jak należy, rozchwiany organizm głupieje.
Poza tym czytałam też o pewnym teście zrobionym przez położną w jednej z amerykańskich szkół rodzenia. Na początku swoich zajęć kładła na środku sali miskę ze studolarowym banknotem w jej wnętrzu. Mówiła, że jeśli ktoś zrobi do niej kupę albo siku przy wszystkich, dostanie te pieniądze. Nikomu się nie udało z prostej przyczyny. Za wydalanie odpowiedzialne są mięśnie gładkie. Jeśli człowiek nie ma poczucia intymności i bezpieczeństwa, nie ma szans na wypróżnienie. Ten sam mechanizm działa w przypadku porodu. Bez poczucia intymności ciało nie ma dostępu do limbicznej części mózgu, odpowiedzialnej za rodzenie. Jeśli kobieta, która rodzi nie będzie miała poczucia bezpieczeństwa, bo ciągle ktoś będzie na nią świecił, oglądał ją i ciągle coś do niej mówił, akcja porodowa zostanie zatrzymana…
Zrozumiałam, że jeśli kiedykolwiek zdecyduję się na kolejne dziecko (po pierwszym porodzie nie chciałam słyszeć o kolejnej ciąży!), urodzę je tak, jak opisywały to książki, które czytałam. Taką mam naturę, że wszystkiego chcę spróbować sama na własnej skórze. Postanowiłam, że urodzę w domu.
Bałam się powiedzieć o tym mężowi, ale zrozumiał mnie od razu. Dla niego tamte godziny spędzone na korytarzu były także wielkim koszmarem. Jedyne, co mógł robić, kiedy rodziło się jego dziecko, to czekanie – bezproduktywne i pełne lęku. I on nie chciał przez to przechodzić raz jeszcze.
Moja pani doktor zapewniła mi wsparcie i pomoc w zorganizowaniu wszystkiego. Dała namiary na położną, która przyjmowała porody w domu. Spotkaliśmy się kilka razy wszyscy, ustalając szczegóły. Krótko potem znów byłam w ciąży. Moje ciało było gotowe.
Rodzina i znajomi pukali się w czoło słysząc, co zamierzamy. Mówili, że zachowujemy się jak ludzie pierwotni, jak jacyś prości chłopi, że nie po to ludzie wynaleźli KTG i inne urządzenia medyczne, żebyśmy rodzili w domu jak nasi przodkowie. Niektórzy straszyli, że jeśli dziecku się stanie coś złego, to my będziemy temu winni.
Oczywiście, że się bałam. Położna jednak zapewniała mnie, że mamy dość czasu, żeby w razie nieszczęścia wezwać karetkę.
Kiedy przyszedł czas, Michasia urodziła się tak szybko, że nie zdążyliśmy nawet wezwać położnej… Przyszedł pierwszy skurcz, drugi i trzeci, obudziłam Tomka. Włączył kamerę, przyniósł przygotowane wcześniej prześcieradła i ręczniki… po dwudziestu minutach było po wszystkim. Kiedy położna przyjechała, oboje tuliliśmy Michasię płacząc z radości. Świetnie sobie poradziliśmy.
Dziś wiem, bo przekonałam się na własnym ciele, że rodzenie dziecka może być wspaniałym, mistycznym niemal przeżyciem – wszystko zależy od tego, w jakich warunkach się odbywa.
I choć nie planuję więcej dzieci, wciąż bardzo interesuje mnie zagadnienie porodów domowych. Wiem, że w większości krajów Europy Zachodniej porody już nie odbywają się w szpitalach, ale w specjalnych domach porodowych, zwanych też izbami porodowymi. Warunki w takich izbach bardziej przypominają warunki domowe niż szpitalne. Nie ma tam lekarzy, ale położne, często zaprzyjaźnione z rodzącymi (to one prowadzą zdrowe ciąże przez cały okres ich trwania). Przy rodzącej mogą być bliscy. Dzieci przychodzą na świat w ciszy i spokoju, a mamy już nawet kilka godzin później mogą wrócić z dzieckiem do domu…
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze