Moherowa babuleńka
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuJedną z najbardziej tajemniczych grup społecznych były dla mnie tzw. mohery. Każdy wie o kogo chodzi – o babuleńki klęczące w pierwszych ławach kościoła i strzegące zniczy na Krakowskim Przedmieściu. Młodzi zwykli się z nich nabijać, sam trzymałem dystans, trochę przez rozum, trochę z konieczności. Aż jedna z nich zaczepiła mnie na przystanku tramwajowym.
Żyjemy w światach, które ledwo się przenikają. Każdy z nas ma swoje małe królestwo, na które składa się rodzina, koledzy z pracy oraz tak zwane otoczenie dalsze. Dalej rozpościera się ziemia zawłaszczona przez innych, terra incognita. No bo co właściwie wiem o mojej sąsiadce-dentystce? Tylko to, że jest dentystką i bardzo złości ją fakt mojego istnienia (zwykłem bowiem tupać). Jak wiele mogę powiedzieć o ludziach, z którymi rozmawiam przez Internet? Obawiam się, że niewiele więcej.
Jedną z najbardziej tajemniczych grup społecznych były dla mnie tzw. mohery. Każdy wie o kogo chodzi – o babuleńki klęczące w pierwszych ławach kościoła i strzegące zniczy na Krakowskim Przedmieściu. Młodzi zwykli się z nich nabijać, sam trzymałem dystans, trochę przez rozum, trochę z konieczności. Wiara w Boga jest dla mnie czymś niedorzecznym i nie znam żadnych moherowych staruszek. Moja zmarła babcia tylko częściowo pasowała do tego opisu, gdyż miała moherowy beret, lecz nie chodziła do kościoła, tylko słuchała mszy przez radio. Gdyby żyła do dziś, zapewne podziwiałaby nabożeństwa księdza Natanka w Internecie. Ale umarła. O moherowych babuleńkach nie wiedziałem nic. Aż do wczoraj, gdy jedną spotkałem.
Zaczepiła mnie na przystanku tramwajowym. Wizualnie spełniała wszelkie kryteria: czarny płaszczyk do kostek, laseczka, torebeczka, berecik. 100% mohera w moherze. Ciumkałem elektronicznego papierosa, a ona zmarszczyła nos i odsunęła się gniewnie, w obawie przed smrodem i substancjami smolistymi. Wyjaśniłem, co właściwie trzymam w dłoni, że to nie dym, ale para i jeśli komukolwiek szkodzi, to jedynie mnie. Mam prawo zrobić sobie krzywdę. Starowinka uspokoiła się trochę i zaraz chciała wiedzieć, czemu pragnę skrócić własne życie. Dlaczego robię sobie dobrze, a nie źle? I tak zaczęliśmy ze sobą rozmawiać. Najpierw na przystanku. Potem w tramwaju. Jechałem odwiedzić syna. Ona – do sanktuarium w krakowskich Łagiewnikach.
Muszę tutaj pewną rzecz uściślić. Z Bogiem mi nie po drodze, katolicyzm uważam za największe nieszczęście, jakie kiedykolwiek spadło na nasz kraj, a na mojej koszulce zobaczycie odwrócone krzyże i pentagramy. Jeśli codziennie nie pluję na Kościół to tylko dlatego, że jeszcze bardziej nie znoszę współczesnych antyklerykałów. Wolę milczeć, niż stanąć w jednym szeregu z Palikotem.
Porzućmy posła z Biłgoraja i wróćmy do tramwaju na Łagiewniki. Gadało się całkiem miło do momentu, gdy staruszka zapytała, jak często bywam w tym pięknym i potrzebnym sanktuarium. Odpowiedziałem, że w Boga nie wierzę, a do kościoła chodzę na chrzty i pogrzeby (fakt, że bardziej cieszą mnie te drugie niż pierwsze, raczyłem zmilczeć). No i się zaczęło. Staruszka popatrzyła na mnie z troską i niemal chwyciła moją rękę. Zaczęła mówić przejętym głosem i gdybym nie wysiadł na swoim przystanku, gadałaby pewno do teraz. Powiedziała mniej więcej coś takiego:
„Przecież pan jest ochrzczony. To znaczy należy pan do Kościoła. Nie jest jeszcze dla pana za późno. Proszę pana, niech pan idzie do jakiegoś księdza. Jest wielu mądrych księży i któryś na pewno panu pomoże. Czemu pan odszedł od wiary? A, rodzice pana tak wychowali, byli niewierzący, tacy słabo wierzący. Straszne, straszne proszę pana. Niech pan się ratuje. Przecież co by było, gdyby nie wiara. Mordowalibyśmy się tylko. Cały świat byłby tylko ogromnym mordowaniem. O komunizmie pan kiedyś słyszał? Wtedy próbowano zniszczyć religię i tylu ludzi zabito, tylu wywieziono. Mojego ojca też wywieziono, ale jeszcze za wojny światowej, tej pierwszej. Sześć lat zesłania. Naprawdę chce pan, żeby kogoś zesłali? Przecież pan jest ochrzczony. To znaczy należy pan do Kościoła. Nie jest jeszcze dla pana za późno.”
I tak w koło Macieju. Próbowałem delikatnie przerywać ten monolog. Tłumaczyłem, że mieszkam w Danii, gdzie w Boga wierzą ze dwa promile mieszkańców i jakoś jeszcze się nie pomordowali. Rodzice byli dla mnie dobrzy. Na próżno. Wciąż to samo, słowa powtarzane po wielokroć wpędziły mnie w konfuzję. Z jednej strony byłem zły, jakbym słuchał zdartej płyty. Z drugiej — w jakiś dziwny sposób czułem się rozczulony autentyczną troską starej, obcej kobiety o moje życie wieczne, jakbym nie miał wystarczającej ilości trosk w doczesności.
Nie próbowałem z nią polemizować. Starców traktuję trochę jak dzieci. Mają taryfę ulgową. Poza tym miałem jej powiedzieć, że Boga nie ma, a my wszyscy po śmierci idziemy w nicość? Przecież stała nad grobem. Mogła być to jej ostatnia wizyta w Łagiewnikach.
Cieszę się z tego spotkania. Dowiedziałem się tego i owego, oczywiście jeśli moja moherowa babcia była statystycznym reprezentantem swojego dziwnego plemienia. To prawda, mohery są zacięte w wierze, na domiar złego komiczne. Myślą dość schematycznie, ale przejawiają szczere zainteresowanie dobrem drugiego człowieka. Rozumieją je po swojemu (jako nawrócenie), do czego przecież mają prawo. Ta staruszka wychodziła ze skóry, żeby mnie uratować (konkretnie duszę nieśmiertelną, której nie posiadam) i zapewne sama zaciągnęłaby mnie do księdza, gdybym tylko na to pozwolił. Zazwyczaj ludzie spotkani na ulicy są sobie obojętni. Ta rozmowa była przyjemną odmianą.
Gdy następnym razem spotkam moherową babcię, wysłucham jej spokojnie. Nawet, jeśli będzie gadała bzdury.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze