Dlaczego nie trzeba nam współczuć
AGATA LEWIŃSKA • dawno temuJest wielu mężczyzn, którzy współczują kobietom równouprawnienia. Chciałyście równouprawnienia, to macie – mówią, gdy chcą zaznaczyć, że nie pomogą nam przenieść czegoś ciężkiego, bądź wepchnęli się pierwsi w drzwi. Sądzą, że utraciłyśmy raj na własne życzenie, dlatego w ich głosie nie ma współczucia, najwyżej politowanie. Ale głównie sarkazm. Nie mogą zrozumieć, dlaczego wolałyśmy równouprawnienie od ich szacunku i specjalnych względów.
Miałyśmy to swoje stabilne, drugie miejsce, na które składała się masa przywilejów – np. nie ponosiłyśmy odpowiedzialności i ryzyka (bo nie miałyśmy na nic wpływu). Głupim uproszczeniem jest jednak teza, że kobiety nie musiały pracować. Nie musiała pracować jedynie elita kobiet: żony i córki arystokratów bądź bogatych przemysłowców, którzy byli pracodawcami, a nie wyrobnikami. Kobiety z niższych warstw społecznych harowały na równi z mężczyznami, tyle że – jeśli nie pracowały na swój własny rachunek, na roli i w gospodarstwie – były gorzej wynagradzane i nie miały szans na zdobycie prestiżowej posady. Kobieta mogła być (w kolejności od najbardziej do najmniej prestiżowego zajęcia) nauczycielką, opiekunką do dzieci, pokojówką, szwaczką, pomocnicą w sklepie, kucharką, robotnicą w przędzalni, sprzątaczką, praczką oraz prostytutką. Wyjąwszy zatem tę kastę pań, którym panowie uchylali kapelusza na ulicy, cmokali w rączki, przenosili na rękach przez kałużę i kurtuazyjnie je komplementowali, życie traktowało kobiety bez pardonu (a płeć przeciwna bez specjalnych rewerencji). Czy jednak te uprzywilejowane, z bogatych domów, były rzeczywiście tak szczęśliwe, czy jest chociaż jeden powód, dla którego powinnyśmy z nostalgią oglądać się wstecz, żałując, że nie możemy przejść przez życie równie beztrosko, nie znając znoju pracy i konkurencji na rynku, otoczone szacunkiem jak strojne damy ze starych obrazów? Tak właśnie żyły moje prababcie — życiem stabilnym, bezpiecznym, otoczone szacunkiem:
***
Praprababcia Eleonora
Mój praprapradziadek Karol, rodem z Berlina, w 1845 roku przeprowadził się do Księstwa Warszawskiego, gdzie rozkręcił bardzo dochodowy biznes. Miał dwoje dzieci — córeczkę i synka. Syn odziedziczył prężnie rozwijającą się fabrykę, a córka (moja praprababcia) została wydana za przystojnego pastora z bogatej parafii ewangelickiej z Łodzi, blondyna w najlepszym aryjskim gatunku, i tam oddelegowana do rodzenia dzieci. Praprababcia Eleonora nie prowadziła awanturniczego trybu życia: rodziła, niańczyła, karmiła, wychowywała, szyła wyprawki, cerowała skarpety. Prapradziadek Wilhelm więcej poużywał: pod hasłem nawracania dzikusów a to się wgramolił na piramidę w Meksyku, a to zaliczył rejs po jeziorze Wiktorii, a to wypalił gigantyczną faję z Turkami i kazał sobie pstryknąć fotkę. Po powrocie z każdej większej wycieczki prapradziadek płodził kolejnego potomka, wykazując się przy tym dużym wyczuciem proporcji. Eleonora urodziła mu 5 córek i 5 synów. Wygląd prababci w jej wieku dojrzałym można zrzucić na karb 10 ciąż, ale fakt pozostaje faktem – cycata i brzuchata z nalaną twarzą buldoga. Synkowie rośli i patrzyli na ten wzór matki i żony. Efekt był do przewidzenia — wszyscy gustowali w prostytutkach.
Ale to tylko moja teoria, być może byli po prostu nieodrodnymi dziećmi swojej epoki i jej mieszczańskiej moralności, obowiązującej w całej Europie (o czym przypomina nam literatura przełomu XIX i XX wieku oraz biografie jej wielkich twórców). Kiedy siedemnastoletni Franz Kafka oznajmił swoim rodzicom na niedzielnym spacerku, że zaczął się interesować kobietami i w związku z tym czuje fizyczne i psychiczne napięcie, tatuś życzliwie doradził mu wycieczkę do burdelu, zupełnie nie krępując się obecnością żony. Franz spodziewał się takiej odpowiedzi ojca i zaaranżował całą scenę po to, by pokazać mamusi, jaki z jej męża burak. Wkrótce zresztą skorzystał z rady ojca, a to, że nie zrobił tego wcześniej wynikało jedynie ze strachu, że złapie jakąś paskudną chorobę weneryczną. Na przykład taką, od której trzech z pięciu synów mojej praprababci Eleonory, a braci mojej prababci Joanny, nie mogło mieć dzieci.
Eleonora równie dobrze mogła być zadowolona ze swojego życia, jak i bardzo nim rozczarowana. Jeśli ten los jej odpowiadał, to dlatego, że rządziła, bo rodziła. Była czczona i szanowana, bo — jak mógłby powiedzieć jakiś znawca problemów kobiet — trzymała genetyczną kasę. Jeśli żałowała, że nigdy nie było jej dane skosztować życia osoby niezależnej, że nie mogła wraz z bratem pracować w fabryce ojca, to dlatego, że była brzydkim babonem, czuła wstręt do rodzenia dzieci (czemu się jednak poddała, jak owca prowadzona na rzeź) i interesowały ją idee sufrażystek, które każda ładna, adorowana i otoczona miłością kobieta ma w głębokim poważaniu – co mógłby zasugerować ktoś, kto ma czasem przebłyski geniuszu i wie, o co chodzi feministkom.
Ciocia Micia
Tymczasem brat praprababci Eleonory stał się prawdziwym potentatem, jego fabryka eksportowała do większości krajów Europy i Stanów Zjednoczonych i przynosiła niebotyczne zyski. Miał tylko jednego męskiego potomka, z natury zamkniętego w sobie i nieśmiałego w kontaktach z kobietami. Pilnie studiował, nawet “dr” przed nazwiskiem się dorobił i jakoś tak wyszło, że w przededniu trzydziestki w kwestiach damsko-męskich był niewinny jak dziecko. Bracia mojej prababci Joanny, a bracia cioteczni młodego milionera, z bezinteresownej troski i życzliwości wyciągnęli go na rajd po burdelach. Pierwsza dziewczyna, która mu wpadła w oko i za którą poszedł do jej pokoju miała na imię Michalina. Pamiętacie z „Lalki” tę młodocianą prostytutkę z Powiśla, nad którą zlitował się Wokulski? Michalina była właśnie taką dziewczyną z Powiśla, córką praczki i woźnicy, którą nędza popchnęła do prostytuowania się. Młody doktor-dziedzic-milioner zakochał się w tej pierwszej, i na żadną inną nie chciał jej zamienić do końca życia. Jego matka odchodziła od zmysłów, mdlała, szlochała, co kwadrans miała atak apopleksji, obwieszczała swoją rychłą śmierć i używała argumentów w stylu: „synu, moje serce nie wytrzyma, jeśli ożenisz się z dziewczyną pochodzącą z takiej hołoty!” – no i nie ożenił się dopóki matka nie umarła, a do tego czasu żył z Michaliną, zwaną odtąd w rodzinie ciocią Micią, jako swoją oficjalną kochanką. Kiedy on przejął firmę, ona stała się jego prawą ręką, często pracując więcej niż on. On miał wizje, ulepszał technologie, wcielał w życie projekty rozwoju; ona trzymała wszystko w swojej żelaznej piąstce, kontrolowała finanse, ale była też — jakbyśmy to dziś powiedzieli — managerem zasobów ludzkich. Niezwykle pracowita, dobra organizatorka, o przenikliwym umyśle – to dzięki niej firma chodziła jak w zegarku. Jednak czego by nie zrobiła, jakich umiejętności by nie posiadała, wszyscy za plecami doktora-dziedzica-milionera i jej samej nazywali ciocię Micię per „ta k…”.
Prababcia Joanna
Podobnie jak praczłowiek, którego szczątki sprzed 4 milionów lat odkopano ostatnio w Etiopii, jest – jak już mówią naukowcy – brakującym ogniwem między małpą naczelną a homo sapiens, tak prababcia J. jest ogniwem między kobietą-kołtunem a kobietą współczesną. Na tyle światowa, oczytana i niezależna finansowo (to ostatnie było wyłącznie prezentem od losu), by nie mieć entuzjazmu do wydania na świat tuzina dzieci i poświęcenia się bez reszty ich wychowaniu. Do tego stopnia bez motywacji i wyobraźni, jak można zagospodarować swoje życie, że jej gatunek skazany był na wymarcie, przy całym swoim wkładzie w ewolucję.
Podczas gdy matka, z czepkiem na głowie i w czarnej sukni opiętej na grubym, bezkształtnym cielsku, patrzy tępo spode łba w obiektyw aparatu, jej córka rzuca mu znacznie przenikliwsze spojrzenie niebieskich oczu, jest też pewna siebie, zadowolona ze swojej eleganckiej, jasnej sukni podkreślającej jej wąską talię (o takiej mogę pomarzyć), koronkowych rękawiczek, perłowych kolczyków i naszyjnika oraz pięknego kapelusza z olbrzymim rondem. To po niej odziedziczyłam sporą kolekcję literatury francuskiej w oryginale, zapewne pamiątkę po szkole średniej, którą ukończyła w Genewie. Moje półki zdobią oprawione w skórę, z tłoczonymi na grzbietach złotymi literami dzieła zebrane Emila Zoli, „Listy do narzeczonej” i „Napoleon le-petit” Victora Hugo, a po nich „Cierpienia Napoleona” Montholona, „Myśli” Pascala, a potem plejada dziś przybladłych gwiazd powieści dla panien z la belle epoque: Alfred de Vigny, Pierre de Coulevain, Daudet, Henri Conscience, Rene Bazin, Marcel Prevost… Ten ostatni wyprodukował między innymi dziełko pod tytułem „Les demi-vierges”, co znaczy tyle, co "Pół-dziewice" (co też ona czytała!).
Prababcia Joanna mówiła płynnie po niemiecku i francusku, radziła też sobie w angielskim(jak twierdzi moja babcia i jestem skłonna jej uwierzyć, bo niedawno dokopałam się do stuletnich podręczników do angielskiego Berlitza dla średniozaawansowanych). Wycisnęła wszystko ze swojej szansy – gdy raz na 2 lata przyjeżdżali goście z zagranicy, zabawiała ich piętnaście minut rozmową i umiała im tak objaśnić drogę do klozetu, że bezbłędnie trafiali.
Nic, czego się nauczyła w Genewie, nie miało praktycznego zastosowania, albo ona nie umiała tej wiedzy użyć w praktyce, bądź też nie miała absolutnie pojęcia, co zrobić ze swoim życiem. Nie była też pewna – chyba nikt jej tego nie uświadomił – że warto. Wstawała kiedy chciała, robiła sobie przedziałek i miała wolne. Pardon, kilka razy w tygodniu jeździła do fryzjera, więc nawet tego nie. Raz w miesiącu kontrolowała inkasenta, zajmującego się ściąganiem czynszu w jej kamienicy, czy nie inkasuje czegoś na boku. Niezależność finansowa jaką dawały jej dochody z kamienicy była głównym filarem jej pewności siebie, jeśli nie nawet poczucia własnej wartości. Mam swoje własne pieniądze, nikogo o nic nie muszę prosić – powtarzałaby pewnie całe życie, gdyby nie wybuchła wojna. Kamienicę dostała w posagu, ale pradziadek, który zakochał się w jej błękitnych oczach i smukłej sylwetce, nie próbował położyć łapy na tym majątku. Prababcia miała więc tę swoją niezależność finansową, ale nie umiała jej przekuć w nic konstruktywnego, pędząc życie rasowego pasożyta. Jeśli się do czegoś dotknęła, to tylko z nudów. Rozumie się samo przez się, że gardziła szczerze ciocią Micią. Pradziadek, nie chcąc powielać błędu, dopilnował swojej nie garnącej się do nauki córki Danusi, by skończyła studia na politechnice i miała zawód w ręku.
***
Gdy moja babcia ogląda w telewizji kobiety — sędziów, kobiety — komisarzy Unii Europejskiej, kobiety — premierów i prezydentów, debaty z udziałem kobiet – ekspertów, wyrywa jej się czasem mało odkrywcze stwierdzenie: Ależ te kobiety zmądrzały od czasów mojej młodości! Znam na pamięć wszystkie rodzinne historie, więc babcia nie musi mi tłumaczyć, że nie chodzi jej o przyrost IQ ani wiedzy akademickiej. A gdy jakiś kolega usłużnie przypomina mi, ile straciłam przez to równouprawnienie, to odpowiadam: nie skarżę się, ale dziękuję za troskę.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze