Najukochańszy futrzak
MARTA MRÓZ • dawno temuDecyzja o posiadaniu kota podjęła się właściwie sama za siebie. Ja i moja współlokatorka przebąkiwałyśmy o tym, jak fajnie byłoby mieć kociaka, oraz jak przyjemnie byłoby zasiąść w fotelu po pracy z mruczącym futrzakiem na kolanach, ale to w jaki sposób kociak stał się częścią naszego domu nie jest do końca jasne nawet dla nas samych.
Po serii „achów” i „ochów” nad naszym nowym nabytkiem, podczas których przechodził on z rąk do rąk, postanowiliśmy wreszcie dać mu szansę zapoznania się z jego nowym miejscem zamieszkania. Wykorzystując okazje, kot czmychnął z prędkością światła w najciemniejszy kąt pod szafą, skąd ostentacyjnie ignorował nasze przywołujące „kici kici”. Pogardził również kawałkiem parówki i plasterkiem szynki, więc postanowiliśmy zostawić go tymczasowo w spokoju i zaznajomić się z literaturą fachową na temat wąsatego czworonoga.
Z informacji zawartych na stronie o jego rasie wynikało niezbicie, że jest to typ nieufny i wybredny okrutnie w kwestii żywieniowej, co faktycznie potwierdził zresztą już w pierwszych minutach pobytu.
Kocie przeboje zaczęły się już następnego dnia. A w zasadzie od boleśnie wczesnej godziny piątej rano, kiedy obudziło mnie cichuteńkie mlaskanie nad uchem. Trochę minęło czasu zanim zorientowałam się, że kocisko w najlepsze zjada moje włosy. Kiedy zobaczył, że patrzę na niego z zdezaprobatą, radośnie wskoczył mi na głowę. Nie docierały do niego „psik”, ani „idź precz”. Skakał jak sprężyna, drąc się przy tym wniebogłosy.
Ów poranek był jedynie prologiem do tego, co czekało nas w najbliższych dniach. Kotu przeszła szybko cała nieśmiałość i z zapałem zabrał się do podbijania nowego terytorium. Wszystko to, co poruszało się lub stwarzało takie pozory, z miejsca uznawane było za wroga numer jeden. Zwłaszcza odkurzacz musiał się wydawać kotu wielkim, ryczącym potworem, którego należało natychmiast unicestwić.
Z szaleństwem w oku rzucał się na plastikowe cielsko i z zapałem walił w nie łapami, spadając na każdym zakręcie. Wyzwanie stanowiły zasłonki, firanki i kurtki na wieszaku. Kot opanował do perfekcji sztukę wspinania się po nich, niestety – zejścia w ogóle.
Ład domowy został poważnie zachwiany. Dywaniki zmieniały swoje położenie na płaszczyźnie poziomej, kosmetyki na półce w łazience, słoiczki z przyprawami w kuchni i figurki na parapecie — pionowej. Zostało mu darowane, kiedy z furią podarł i porozrzucał gazetę, której nie zdążyłam nawet przejrzeć.Milczałyśmy, kiedy rozłożył ścierkę kuchenną na czynniki pierwsze. Ale pogryziony kabel od żelazka był — używając anglosaskiej metafory — ostatnim źdźbłem, który złamał kręgosłup wielbłąda i na głowę kota sypnęły się gromy. Śmiertelnie obrażony, umknął z linii rzutu kapciem i nie wychodził do końca dnia spod szafy.
Z czasem okazało się, że literatura fachowa myliła się również w kwestii żywieniowej. Bo owszem, futrzak chętnie pożerał luksusowe mięsko z torebki i puszki, aczkolwiek nie gardził również chlebem z masłem, pomidorami, ani… kiszoną kapustą, którą bezczelnie wyciągał z talerza łapami. Jego łakomstwo bywało zgubne, o czym nasz podopieczny miał się już okazje kilkakrotnie przekonać. Głuche wołanie o pomoc nieraz odrywało nas od zajęć i zmuszało do poszukiwań.
Pułapką na tego nicponia jest chlebak, do którego kocisko opatentowało po mistrzowsku drogę wejścia – niestety nigdy nie potrafiło z niego wyjść bez podnoszenia alarmu. Wszystkie szafki, do których wchodził niepostrzeżenie, również stawały się jego więzieniem. Pewnego dnia kot zniknął. Nie wychodził na wołania, w mieszkaniu było podejrzanie cicho. Pomyśleliśmy, aby wywabić go z ukrycia jedzeniem. Otworzyliśmy lodówkę, żeby wyciągnąć z niej jakiś smakołyk, gdy… chwiejnym krokiem wymaszerowało z niej nasze kocisko! Nie mógł być tam długo, najwyżej kilkanaście minut, ale od tamtej pory nie czai się, by chyłkiem wślizgnąć się i uszczuplić nasze zapasy żywnościowe.
Uparcie wierzymy w nadejście dnia, w którym spoważnieje. Jak na razie wciąż wspina się na zasłony, budzi nas o piątej rano i kradnie wędlinę z kanapek. Ostentacyjnie ignoruje pogróżki o oddaniu go w rzeźnickie ręce lub wyrzuceniu przez okno, doprowadza nas do szału przynajmniej trzy razy dziennie i nadal zdarza mu się zatrzasnąć w chlebaku.
Ale kiedy wieczorem wykończony po całym dniu szaleństw, mruczy głośno rozłożony na fotelu, odpuszczamy mu wszystkie grzeszki. Mamy pewność, że już niczego nie potłucze, nie podrapie i nie podrze. Do następnego dnia rano.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze