Uwięzione na wsi!
MARIANNA KALINOWSKA • dawno temuLudzie patrzą na Karolinę z politowaniem albo współczuciem, kiedy słyszą, że po dwunastu latach mieszkania na wsi wróciła do miasta, do samego środka śródmieścia. A jej się chce krzyczeć ze szczęścia. Monika wytrzymała na wsi trzy lata, dzisiaj mówi: „nigdy więcej”. Na polskich wsiach widać coraz więcej domów wystawionych na sprzedaż. Co się dzieje?
Karolina (39 lat, psycholog z Wrocławia):
— Dwanaście lat temu uznaliśmy z narzeczonym, że idealnie byłoby zamieszkać na wsi. Byliśmy na wakacjach nad jeziorem, w starym siedlisku, otoczeni rajską przyrodą i drzewami uginającymi się pod ciężarem dojrzałych owoców. Każdy by się zakochał. Kilka tygodni po powrocie przez przypadek dowiedzieliśmy się, że dwadzieścia pięć kilometrów od miasta jest do kupienia stary dom. Za niewielkie pieniądze, z dużym ogrodem pełnym starych jabłoni.
Kupiliśmy dom, wzięliśmy ślub. Zakasaliśmy rękawy i wzięliśmy się do pracy. Przez kolejnych dwanaście lat pracowaliśmy w ogrodzie, remontowaliśmy dom, wymienialiśmy, naprawialiśmy, malowaliśmy. Końca nie było widać. Jak tylko skończyliśmy jedno, okazywało się, że znów trzeba zacząć od nowa w innym miejscu. Od prac w ogrodzie odpoczywaliśmy w zimie, przez trzy miesiące, a potem znów – każda wolna chwila przy chwastach, przy trawniku, przycinaniu, bieleniu, grabieniu, wyrywaniu, zamiataniu… Ogród był piękny, ale nigdy nie mieliśmy chwili, żeby w nim odpocząć – w niedzielę zwalali się do nas zazwyczaj krewni i znajomi, by poleżeć sobie na trawie, grillować, odpoczywać na łonie przyrody. Przynosiliśmy kawy, herbaty i drinki, zmienialiśmy pościel, obsługiwaliśmy, karmiliśmy. Dopiero po chyba trzech latach zauważyłam pewną zależność: wszyscy o nas pamiętają wiosną i latem, kiedy można było korzystać z miłej, niedzielnej i darmowej obsługi; zimą nie odwiedzał nas pies z kulawą nogą. Nikt też nie organizował imprez, na które bylibyśmy zaproszeni. Skończyło się służenie, ale niesmak pozostał.
Nie tak wyobrażałam sobie życie towarzyskie.
Z żadnym z sąsiadów nie udało się zaprzyjaźnić. Od początku byliśmy obcy. Jacyś dziwni, podejrzani, do kościoła nie chodzą i księdza po kolędzie nie przyjmują – tak o nas mówili miejscowi. Kiedy urodził się nasz syn, współczuli mu, że urodził się w rodzinie antychrystów. Tak też o nas mówili. Franek jako jedyne dziecko we wsi nie miał w wózku czerwonej wstążeczki, chroniącej przed urokiem i złym spojrzeniem.
Też źle.
Wszyscy patrzyli mi na ręce, kiedy robiłam zakupy, ciekawi, co też dziś ugotuje „sędzina” (mój mąż jest prawnikiem, więc tak na mnie mówili). Ubrałam buty na obcasie, a już pijacy spod sklepu wygłaszali komentarze. Grabiłam liście – już ktoś mnie pouczał, jak to się robi i kiedy. Kiedy miałam gości, już sąsiedzi zza płotu zerkali zza firanki, a potem sprzedawczyni w sklepie pytała, co za Holendrzy do mnie przyjechali? Czułam się obserwowana i oceniana na każdym kroku: ja i moja rodzina cały czas byliśmy na cenzurowanym.
To wszystko można było jeszcze znieść, ale kiedy okazało się, że mam tylko jedno już połączenie autobusowe z miastem, nie wytrzymałam. Pracowałam nieregularnie w kilku gabinetach i nigdy nie miałam jak dojechać do pracy, ani jak z niej wrócić – nie mam i nie będę nigdy miała prawa jazdy z powodu poważnej wady wzroku, od zawsze byłam skazana na komunikację zbiorową. Kiedy wprowadzałam się do mojej wsi, miałam dwanaście autobusów w dwie strony, a teraz zostawili mi tylko jeden. A ponieważ nie można żyć w odosobnieniu z dala od cywilizacji, kiedy ma się dziecko, które idzie do szkoły – z ulgą podjęliśmy decyzję o przeprowadzce. Wynajęliśmy mieszkanie w centrum miasta.
I okazało się, że miasto jest tym, czego brakowało nam do szczęścia! Nagle okazało się, że mamy mnóstwo wolnego czasu. Mąż zyskał dwie godziny dziennie, bo do pracy ma siedem, a nie siedemdziesiąt minut w korkach, które spędzał dojeżdżając do pracy. Spędza ten czas z synem. Ja, wolna od prac ogrodowych, mam wreszcie czas na czytanie i rower. Kiedy tęskno mi do przyrody i bezkresnych horyzontów, wsiadam na rower i po kilku minutach jestem nad rzeką. Jest zielono i pięknie, a ja nie muszę kosić, plewić i przycinać. Kiedy pragnę bardziej wyrafinowanej roślinności, idę spacerem do ogrodu botanicznego. I znów – nic nie muszę robić!
Wszędzie mamy blisko. Nie musimy planować niczego z trzydniowym wyprzedzeniem, bo wszystko jest na wyciągnięcie ręki.
I w końcu my możemy się zwalać różnym znajomym na głowę.
Aż mi się chce krzyczeć ze szczęścia! Ale kiedy mówię, że wróciłam ze wsi do miasta, ludzie mi współczują albo patrzą z politowaniem.
Pomieszkaliby sobie na wsi, też by wrócili.
Monika (25 lat, przedstawicielka firmy farmaceutycznej z Poznania):
— Kiedy trzy lata temu, tuż po naszym ślubie okazało się, że taniej jest wybudować dom na wsi, niż kupić mieszkanie w mieście, wzięliśmy z mężem kredyt i wielkim wysiłkiem naszych rodzin postawiliśmy duży dom. Pięknie go wyposażyliśmy. I już mieliśmy żyć długo i szczęśliwie, kiedy z powodu redukcji etatów Piotr stracił pracę. Cała comiesięczna rata zawisła na mnie. Przez rok pracowałam dzień i noc, żeby spłacić kredyt na czas. Mąż popadł w depresję, bo nie mógł znaleźć pracy, a ja nie mogłam przy nim być, by go wesprzeć, bo ciągle byłam w delegacji… w końcu przestałam nawet jeździć po kraju służbowym samochodem i przesiadłam się w pociąg, taka byłam zmęczona. Ale wiedziałam, że ode mnie zależy nasze być albo nie być.
Którejś niedzieli coś zaczęło mi się dziać z sercem. Nie rozumiałam, co się ze mną dzieje: byłam przecież wyspana, w domu, z ukochanym mężem… co mi mogło być? Trafiłam do szpitala – po serii badań lekarze doszli do wniosku, że to, co mi było, to atak nerwicy spowodowany przemęczeniem i długotrwałym stresem. Wróciłam do domu, usiadłam na środku mojego pięknego salonu i rozpłakałam się jak dziecko. Zrozumiałam, jak głupio urządziłam sobie życie: miałam dom, w którym nie miałam czasu żyć i którym nie cieszyłam się ani chwili – musiałam na niego pracować, pracować, pracować. Przez ten dom mój mąż poważnie zachorował.
Szczęśliwie go sprzedaliśmy – wystarczyło na spłatę kredytu i maleńkie mieszkanie w Poznaniu. Przeprowadziliśmy się, Piotr znalazł pracę, a ja zyskałam spokój ducha. Zamiast trzystu metrów do sprzątania, mam ich trzydzieści. Mam czas dla siebie i męża, staramy się o dziecko. Nie zrezygnowałam z pracy, ale pracuję znacznie mniej i w nieporównywalnie mniejszym stresie.
Kiedy słyszę, że ktoś marzy o tym, żeby zamieszkać w pięknym domu na wsi, chce mi się ostrzec: nie rób tego!
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze