Wredne ekspedientki
MARTA KOWALIK • dawno temuLudzie lubią narzekać na lekarzy, księży, nauczycieli i urzędników. Podobno wszyscy oni są przekupni, roszczeniowi i pozbawieni kręgosłupa moralnego. Jednak jeśli mamy więcej niż osiemnaście lat, jesteśmy w miarę zdrowi, nie popadliśmy w bigoterię i nie założyliśmy własnej działalności gospodarczej, to prawdopodobnie znacznie częściej spotykamy przedstawicielki innej kontrowersyjnej grupy społecznej. Sklepowe ekspedientki.
Nie mają może jakieś wielkiej władzy. Nie zostawią cię na drugi rok w tej samej klasie, nie złożą źle nogi, nie każą zapłacić brakującego podatku, ani nawet nie zadadzą pokuty w wysokości dziesięciu zdrowasiek. Ale nikt tak skutecznie nie popsuje ci dnia jak wredna pani, która nie może wydać reszty, więc każe ci biec na stację benzynową – pani sobie rozmieni, bo inaczej nie sprzedam. Nie możesz kupić więc sobie bułki i kefiru.
Moje doświadczenia spowodowały ekspediencką fobię. Choćby właśnie mityczne drobne. Czy wy też tak macie, że gdziekolwiek poza Polską, w każdym sklepie, mają drobne, a jak tylko przekraczacie granicę ojczystej ziemi, słyszycie zblazowany głos nie mam wydać? To już pół biedy, bo można męczeńsko odpowiedzieć nie trzeba (nawiasem mówiąc, ciekawe jaki procent naszego PKB wynoszą zliczone razem drobne, z których dobrze wychowani klienci zrezygnowali w imię jak najszybszej ucieczki z miejsca zakupu).
Ale jest jeszcze i wersja druga: a drobniej nie ma? W tym momencie ciężar odpowiedzialności przesuwa się w naszą stronę. Przesuwa i nas przygniata, bo zazwyczaj naprawdę nie mamy. Szukamy więc. Potrząsamy portfelem. Zaglądamy do torebki. Wkładamy ręce do kieszeni, a potem nie możemy ich wyjąć, bo spocone ręce gdzieś się plączą. Jeśli jesteśmy w towarzystwie, to i ta druga osoba zaczyna panicznie się obmacywać. Za nami rośnie kolejka. Wszyscy oczywiście popatrują na nas z pogardą i zniecierpliwieniem, że jak niby: drobnych nie ma? Obowiązkowo jak spod ziemi wyrasta wtedy jakaś kobieta z dzieckiem, które się drze. Być może ten duet jest w każdym sklepie jako element stałego wyposażenia, razem z gaśnicą. Uderza nas myśl i zadajemy drżącym głosem pytanie: można płacić kartą? Otrzymujemy ponure spojrzenie i pomruk: od dwudziestu złotych.
A spróbujcie powiedzieć: ja też nie mam. To jest opcja dla hardcorów. Trzeba się zmierzyć wzrokiem z panią, która już wiele takich pojedynków ma za sobą. Ty nie masz, ona nie ma. I co teraz? Jeśli popatrzymy z wystarczającą siłą ducha, zjednoczymy się z naszym wewnętrznym jing i jang, to pani ekspedientka cmoknie, pokiwa głową i nagle wyskoczy z jej kasy taka boczna szufladka. A tam te wszystkie drobne, których normalnie nie ma. Odnosimy zwycięstwo, choć na pożegnanie pani rzuca nam spojrzenie, które oznacza, że jeszcze raz, a znajdziemy się w gablotce Tych klientów nie obsługujemy.
Gorzej, jeśli mrugniemy albo zaszklą nam się oczy. Wtedy pani powie wam, tak jak mi wczoraj, że mam sobie skoczyć na rzeczoną stację benzynową właśnie. I powie to tak, że, wierzcie mi, pójdziecie. I dopiero po paru godzinach ochłoniecie i zadacie sobie staropolskie pytanie: wtf?
Ale są i takie sklepy, gdzie drobne mają zawsze. Są to odzieżowe sklepy sieciowe, których nazwy pochodzą od inicjałów założycieli oraz ich nazwisk. Tam mają drobne. Ale mają też ekspedientki, których głównym zajęciem jest patrzenie w sposób krytyczny na klientów i robienie miny, która w wolnym tłumaczeniu oznacza: nie miałam być ekspedientką, ale fizykiem jądrowym. Z jakiegoś tajemniczego powodu fakt, że to się nie udało, jest twoją winą, biedna klientko, która szuka rozpinanego sweterka. Dlatego należy ci pokazać, co o tobie myślimy. Robimy to tak: nie wiemy, czy jest twój rozmiar. Nie sprawdzimy, komputer się zawiesił. Wzruszamy ramionami i patrzymy tak, żebyś wiedziała, że sklep dla grubasów/kościotrupów (niepotrzebne skreślić) jest po drugiej stronie ulicy.
A spróbujcie przyjść w tenisówkach i starej koszulce. Wtedy nie dość, że będzie za wami łazić pan ochroniarz (jak wiadomo, wszyscy sklepowi złodzieje przychodzą w takim stroju na łowy po to, by łatwiej było ich rozpoznać), to jeszcze na prośbę o podanie jakiejś sztuki odzieży, otrzymacie spojrzenie, które oznacza, że ekspedientka powątpiewa w waszą zdolność kredytową. Oraz frazę: ależ ta sukienka jest bardzo droga, kosztuje sto pięćdziesiąt złotych.
No i jest jeszcze specjalny podtyp. Pani Wiesia. Pani Wiesia pracuje w tym samym idiotycznie drogim osiedlowym sklepie od lat. Wy robicie w nim przymusowe zakupy, bo choć postanowiliście oszczędzać, w najbliższym dyskoncie zawsze tracicie głowę i połowy zaplanowanych rzeczy nie kupujecie. Zna was więc od lat i czuje się członkiem rodziny. Pani Wiesia kasuje produkty i komentuje: a to mleko to najtańsze wzięłaś kochanieńka? W pracy kłopoty jakieś? (nie, to dla teścia). A wina dwa aż? Mamie powiem, hihi (lubię upijać się w samotności). O, i ciasteczka? To już na diecie nie jesteś? (Aaaa!). Któregoś dnia pani Wiesia zostaje znaleziona bez głowy w lesie i wy oczywiście nie macie z tym nic wspólnego.
Czy wszystko to znaczy, że naprawdę nie lubię pań ekspedientek? Tak myślałam do zeszłego tygodnia, gdy facet w kolejce do kasy przede mną zrobił awanturę, że nie pozwalają mu wybrać ze spiętego zestawu skarpetek jedynie czarnych. I tylko za nie zapłacić. Pan ów krzyczał i machał rękami przez kwadrans, a biedna kasjerka mogła jedynie kiwać głową, bo polityka firmy jest taka, że nie można klienta obrażać, choćby był zdiagnozowanym debilem. Wtedy stwierdziłam, że jest jedno stworzenie gorsze od wrednej ekspedientki. Wredny klient.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze