Smutni turyści
URSZULA • dawno temuMedia trąbią, że coraz więcej turystów przyjeżdża do naszego pięknego kraju. To prawda, zwłaszcza w wakacje wsie zalewa fala Niemców z dziećmi, którzy są zachwyceni faktem, że w jakimś dzikim kraju na Wschodzie można samodzielnie wydoić krowę czy upiec szarlotkę z jabłkami zerwanymi prosto z drzewa. Anglicy z kolei upodobali sobie krakowską starówkę, gdzie jest dużo knajp z tanim alkoholem.
Media trąbią, że coraz więcej turystów przyjeżdża do naszego pięknego kraju. To prawda, zwłaszcza w wakacje wsie zalewa fala Niemców z dziećmi, którzy są absolutnie zachwyceni faktem, że w jakimś dzikim kraju na Wschodzie można samodzielnie wydoić krowę czy upiec szarlotkę z jabłkami zerwanymi prosto z drzewa. Anglicy z kolei upodobali sobie krakowską starówkę, gdzie jest dużo knajp z tanim alkoholem i można tam siedzieć i bezkarnie podrywać wystrojone Polki, które jak powszechnie wiadomo, są najpiękniejszymi kobietami w Europie. Siedzą więc w barach, upijają się w trupa i zaczepiają przechodniów, pewni, że niewykształceni Polacy i tak nie rozumieją po ludzku, czyli po angielsku, więc nikt nie zareaguje.
Czy zdarzają się turyści, którzy odwiedzają nasz kraj nie po to, by się upić i wydoić krowę, ale po to, by faktycznie coś zobaczyć? Są oczywiście tłumy Chińczyków i Japończyków, którzy smętnie snują się po Łazienkach, ale ich chyba nie da się zaliczyć do prawdziwych turystów, ponieważ biorą udział w wycieczkach „Europa w pięć dni” i rano byli w Berlinie, a wieczorem będą w Pradze, a potem i tak zapomną, które zdjęcia zrobili w jakim kraju. Czasami w wakacje widuje się tu i ówdzie zagubionych młodzieńców w rybackich kapelusikach i z plecakami, którzy przyjechali do Europy Wschodniej w poszukiwaniu wrażeń. To najczęściej Australijczycy, bo naród ten znany jest ze swoich podróżniczych zamiłowań. Amerykanie przeważnie nie wiedzą, że istnieje taki kraj jak Polska, a jeżeli nawet wiedzą, to uważają, że jest dziki i niebezpieczny, zagrożony ptasią grypą i atakami terrorystycznymi, tak samo zresztą jak cała reszta świata poza oazą w postaci Stanów Zjednoczonych i może jeszcze Anglii i Francji. Ale wracając do tych pojedynczych śmiałków z plecakami. Zastanówmy się: czy mamy im cokolwiek do zaoferowania?
Siedziałam kiedyś ze znajomym anglofilem w piątkowy wieczór w jednym z barów w centrum Warszawy. Piliśmy troszkę wódeczki i jedliśmy najlepszego w mieście tatara, kiedy nagle usłyszeliśmy, że dwóch mężczyzn przy stoliku obok rozmawia po angielsku z cokolwiek dziwnym akcentem. Nie byli w garniturach, więc uznaliśmy, że muszą być turystami. Mój znajomy anglofil, nieco już wstawiony, w zachwycie postanowił przysiąść się i powitać dwójkę w naszym rodzinnym kraju. Po wstępnej wymianie grzeczności i pytań w stylu: „co was sprowadza w te dalekie strony?”, zapytał mężczyzn (jak się okazało, właśnie Australijczyków), co do tej pory zwiedzili w Warszawie. Jeden z nich nieśmiało odchrząknął i wyjął z kieszeni zmiętą ulotkę z muzeum na Pawiaku.
— To było przerażające — powiedział. — Wy, Polacy, macie taką smutną historię.
Mój kolega przytaknął i spytał, co jeszcze widzieli, czy byli chociażby w Wilanowie, w Łazienkach, na Starym Mieście. Zakłopotany Australijczyk potrząsnął głową i powiedział, że u nich w przewodniku Muzeum Pawiak było na pierwszej pozycji, więc uznali, że to najważniejszy punkt programu. Żeby było śmieszniej, ci dwaj nie przyjechali do Polski razem, tylko poznali się właśnie w owym smutnym muzeum, ponieważ mieli ten sam przewodnik. Jeden Australijczyk udał się do miejsca, gdzie nie było nikogo oprócz drugiego Australijczyka, i kiedy to odkryli, bardzo się ucieszyli i wyruszyli do knajpy na piwo. Byliśmy tą historią mocno zszokowani i nieśmiało zaproponowaliśmy, że może umówimy się następnego dnia i pokażemy im kilka miejsc cokolwiek ciekawszych niż Muzeum Pawiak, ale nasi towarzysze powiedzieli, że mają już bilety do Wiednia. No, ślicznie — przyjechać z Australii do Polski i zobaczyć tylko to smutne muzeum.
Niestety takich przykładów jest więcej. W ten sam kanon wpisuje się kwitnąca turystyka z Izraela. W tym kraju wszystkie dzieci obowiązkowo muszą odbyć wycieczkę do Europy śladami prześladowań swoich przodków. Oczywiście lądują także w Polsce: zwiedzają Auschwitz, może jeszcze krakowski Kazimierz, a dalej do Berlina, w którym może i oglądają jakieś smutne, historyczne miejsca, ale ogólne wrażenie jest zgoła inne.
Znajomy anglofil zaraz po niefortunnej rozmowie z Australijczykami opowiedział mi inną historię. Otóż leciał kiedyś samolotem do Izraela i traf chciał, że usiadł obok pewnego młodzieńca, który był właśnie jednym z uczestników wycieczki „śladami przodków”. Ponieważ znajomy jest z natury bardzo gadatliwy, natychmiast zaczął wypytywać młodzieńca o to, gdzie był i co widział. Odpowiedź padła mniej więcej taka:
— No, byliśmy w Polsce w tych obozach, gdzie mordowali Żydów, a potem pojechaliśmy do Berlina i tam dopiero się ubawiliśmy: takie mają kluby i imprezy!
Na obozy zagłady zwróciła też uwagę pewna Japonka, kiedy dowiedziała się, że jestem z Polski.
— Och, wspaniale! — wykrzyknęła. — Zawsze chciałam pojechać do Polski! Wy tam macie takie słynne więzienie!
Długo próbowałam dociec, o jakie więzienie jej chodzi, w końcu udało się ustalić, że mówi właśnie o Auschwitz! Żeby mieszkańcy Dalekiego Wschodu kojarzyli mój kraj wyłącznie z obozami zagłady? Czy nie ma u nas żadnych innych miejsc, które warto zobaczyć?
Naprawdę powinniśmy popracować nad naszym narodowym PR, bo niedługo poza Niemcami, którzy chcą podoić sobie krowy na jakiejś wsi, Anglikami, którzy chcą tanio wypić, i wycieczkami obrażonych Izraelczyków, którym nie zawsze nauczyciele wytłumaczą, że w Polsce Żydów mordowali Niemcy, a nie Polacy, nie będzie do nas przyjeżdżał nikt.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze