Chaplin i inni święci
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuCao Dai Temple przypomina gigantyczne dzieło cukiernika zdradzającego upodobanie do nadmiaru kremu i lukru. Świątynia kapie od ozdób. Pośrodku wielkiego ogrodzonego terenu stoi kolorowy olbrzym przypominający nieco zamczysko z lunaparku. Jaskrawe węże oplatają kolumny, wejścia strzegą lwy, a na dachu przycupnęły smoki symbolizujące jin i jang. Całość w nieprawdopodobnie jarmarcznych kolorach.
Czy istnieje religia uniwersalna? Już sama myśl, że można taką stworzyć, wydaje się wspaniała. Czy jednak wystarczy połączyć elementy różnych wierzeń, żeby powstała doskonałość? Zastanawiam się nad tym w Tay Ninh, siedzibie wyznawców Cao Dai, dokąd wybrałam się na jednodniową wycieczkę z Sajgonu (96 km). Ten ruch religijny zdobył w Wietnamie już ponad 2 miliony wyznawców (niektórzy mówią nawet o 6 milionach), a w samej delcie Mekongu ma około tysiąca świątyń.
80 lat temu pewien wietnamski urzędnik, Ngo Van Chien, podczas seansów spirytystycznych doznał objawienia boga Cao Dai. Ten powołał go do nauczania. Z roku na rok wiernych przybywało. Nic dziwnego, skoro kaodaizm miał ambicję zaspokojenia potrzeb duchowych wszystkich Wietnamczyków i połączył elementy buddyzmu, taoizmu, konfucjanizmu, chrześcijaństwa i islamu. Dodał do tego spirytyzm w specyficznej odmianie, polegającej na wierze w duchy znanych ludzi. Kapłani Cao Dai nie muszą przestrzegać celibatu. Struktura kościelna wzorowana na hierarchii katolickiej (papież, kardynałowie, biskupi) dopuszcza do władzy kobiety. To, co wydaje się najbardziej oryginalne, to kaodaistyczny panteon świętych czy raczej Wielkich Natchnionych, wśród których znaleźli się Victor Hugo, Sun Jat-sen, Maria Skłodowska-Curie oraz Joanna d'Arc, Charlie Chaplin, a nawet Lenin.
Nie tylko fotografie świętych, przed którymi ustawiono kwiaty i owoce, zadziwiają w Holy See. Gdy dojeżdżamy do Tay Ninh, swoistej Jasnej Góry kaodaizmu, mamy wrażenie obcowania z czymś bajkowym, jakby nieprzystającym do naszych czasów. Kiedy jedziemy rozgrzanymi przedpołudniowym słońcem uliczkami, po których z rzadka przemyka rower wiozący dziewczynę w jedwabnym ao dai lub maszeruje grupka dzieci w białych koszulach i czerwonych chustach, przybliżamy się do najbardziej zadziwiającej i eklektycznej świątyni świata. Jaskrawe kolory i zdobienia budowli są widoczne z daleka.
Holy See ma 140 m długości i 40 m szerokości. W niebo strzelają wyglądające jak plastikowe choinki wieże. To ma być świątynia? – myślę, spoglądając na budynek w oślepiającym słońcu. Budowla nie kojarzy się z sacrum. Bliżej jej do napuszonego architektonicznie dworca, bo dużo w pobliżu turystów, biegających dzieci, a drzwi są pootwierane na oścież. Pokaźnych rozmiarów teren wokół zajmuje zaplecze administracyjne, budynki mieszkalne dla zwierzchników, mnichów i mniszek, a także szpital znany z ziołolecznictwa.
Nadmiar cechuje również wnętrze. Ażurowe ściany z różowo-zielonymi ozdobnikami osłaniają salę z ciężkimi różowymi kolumnami oraz sanktuarium. Wokół dwóch rzędów kolumn wiją się biało-czarno-czerwone smoki. Na symbolizującym niebo suficie połyskują gwiazdy. Pod kopułą umieszczony został olbrzymi niebieski glob, na którym namalowane jest Boskie Oko, oficjalny znak kaodaizmu.
Przyjeżdżamy przed południem, żeby wziąć udział w jednej z czterech odprawianych w ciągu doby ceremonii. Co sześć godzin, o 6, 12, 18 i 24 wszyscy mieszkający przy Świętej Siedzibie wyznawcy spełniają swój największy obowiązek, uczestnicząc w obrzędzie. Zagadywani przez dzieciaki, które na turystach ćwiczą podstawowe angielskie zwroty, obserwujemy wyznawców tej oryginalnej religii. To w większości ludzie starsi. Oddają swój dobytek na świątynię, a potem znajdują w niej schronienie do końca swoich dni. Rytm ich życia już do końca wyznaczają nabożeństwa i święta. Żyją skromnie, ale z uśmiechem, którym otwierają serca przybyszów. Czy nie czują się dziwnie, tak stojąc pod ostrzałem aparatów fotograficznych i ciekawskich spojrzeń? Ubrani w białe stroje, z przepaskami na rękach przywodzą na myśl wolontariuszy odpowiedzialnych za ustawienie publiczności w odpowiednim sektorze podczas uroczystości. Co nas czeka – spektakl czy nabożeństwo?
Msza odprawiana w południe przyciąga tłumy turystów, którzy tłoczą się na balkonach niczym niesforne dzieci przyprowadzone do teatru. Chyba większość ma problemy z odnalezieniem boskości w miejscu tak odmiennym od tradycyjnego kościoła.Wybija dwunasta. Turyści czyszczą obiektywy. Przestrzeń między ozdobnymi kolumnami wypełnia się wiernymi przy dźwiękach skocznej muzyki wygrywanej przez orkiestrę zgromadzoną wokół okrągłego stołu na balkonie. Na czele stają najwyżsi, ubrani na żółto, niebiesko i czerwono dostojnicy. Dalej mnisi w białych, długich tunikach – kobiety z jednej strony, mężczyźni z drugiej. Ustawiają się w idealnie równych rzędach. Gong to sygnał do klęknięcia, skłonu, splecenia rąk. Rozpoczyna się rytmiczny, dynamiczny spektakl, którego poszczególne części wyznaczają muzyka i kroki.
Jakiż to natchniony choreograf opracował wymyślny układ przybliżający do boga Cao Dai? Trudno mi pojąć taneczne gesty, ale delektuję się synchronizacją ruchów i symetrią zespołów wiernych w różnokolorowych szatach. Przyglądam się kapłanom i dostojnikom. Ich skupieniu, spokojowi. Zdają się nie zwracać uwagi na tłumy gapiów. I to przekonuje mnie, że pod krzykliwą nadbudową gestów i barw jest wiara. Tak różna od wszystkich, z którymi się spotkałam. Kaodaiści mawiają „judaizm był pąkiem, chrześcijaństwo – kwiatem, zaś kaodaizm jest owocem”. Egzotyczny to owoc i kolorowy jak cały Wietnam.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze