Baby za kierownicą przypadki
URSZULA • dawno temuUwielbiałam niekończące się podróże autobusami, podczas których, słuchając muzyki, mogłam obserwować sceny z życia miasta, przesuwające się przed moimi oczami jak w kalejdoskopie. Tak się jednak złożyło, że miałam akurat w życiu trochę wolnego czasu, skończyłam więc kurs prawa jazdy. Okazało się, że cała ta samochodowa historia, to nie taka prosta sprawa. I zaczęła się zabawa!
Moja przygoda z motoryzacją zaczęła się dość nietypowo. O ile większość osób marzy o momencie, w którym zasiądzie za kierownicą własnego auta, ja przeciwnie – zawsze byłam zadeklarowaną miłośniczką komunikacji miejskiej. No, może kiedy w autobusach i tramwajach panowały temperatury zupełnie niesprzyjające przetrwaniu gatunku ludzkiego, a większość pasażerów radośnie śmierdziała wygrzebanymi z pawlacza futrami, moja miłość trochę słabła. Jednak latem, voila! Uwielbiałam niekończące się podróże autobusami, podczas których, słuchając muzyki, mogłam obserwować sceny z życia miasta, przesuwające się przed moimi oczami jak w kalejdoskopie. Uwielbiałam to do tego stopnia, że potrafiłam wybrać dłuższą trasę i spóźnić się na umówione spotkanie albo przejechać swój przystanek, dojechać do pętli i wrócić. Przez jakiś czas zastanawiałam się nawet, czy praca kierowcy autobusu jednak nie jest najlepszym sposobem na życie. Ale niezbyt serio.
Wszystko to trwało do momentu, kiedy okazało się, że mam akurat w życiu trochę wolnego czasu, a rubryka „Inne umiejętności” w moim CV wygląda dość pusto, gdyż widnieje tam tylko pozycja „Obsługa komputera”. — Jak nie teraz, to kiedy? – pomyślałam sobie i ruszyłam do działania. I tak po roku nerwów i trzech nie zdanych egzaminach, stałam się szczęśliwą posiadaczką prawa jazdy kategorii B. Ale cała zabawa miała się dopiero zacząć.
— Papier jak papier — myślałam obracając w palcach laminowany prostokącik i wspominałam z rozrzewnieniem, jak jeszcze nie tak dawno temu w przypływie szaleństwa kupiłam rozpadającego się busa, którym przez rok rozbijali się wszyscy moi znajomi. Bus skończył jednak na szrocie, a zresztą i tak bałabym się nim jeździć, ponieważ miał tendencję do psucia się w najmniej oczekiwanych momentach, na przykład na środku najbardziej ruchliwego skrzyżowania w mieście. Byłam przekonana, że sporo wody w Wiśle upłynie, zanim dorobię się własnego samochodu. Jednak życie jest mało przewidywalne.
Po jakimś miesiącu mojej najlepszej przyjaciółce źli policjanci odebrali na pewien czas prawo jazdy z przyczyn nieco zbyt wstydliwych, żeby je tutaj opisywać. Natychmiast zwęszyłam okazję. – A może – zagaiłam. – Pozwoliłabyś mi przez ten czas pojeździć swoim samochodem? Woziłabym cię w różne miejsca od czasu do czasu… – kokietowałam. Grunt, że koleżanka na warunki przystała, a ja miałam przed sobą kilka miesięcy rozbijania się po mieście samochodem.
Okazało się jednak, że cała ta samochodowa historia, to nie taka prosta sprawa. Nauka jazdy nauką jazdy, ale ciężko jest równocześnie zmieniać biegi, zerkać we wszystkie trzy lusterka naraz, a do tego wszystkiego jeszcze pilnować, żeby nie przejechać ulicy, w którą trzeba skręcić. Myślę, że mogłabym z powodzeniem wygrać konkurs na najbardziej nieodpowiedzialnego kierowcę roku, ponieważ udało mi się na przykład zjechać z ronda w ulicę pod prąd i to jeszcze nie na część jezdni dla samochodów, tylko na tory tramwajowe. Osobną kwestią jest parkowanie owego wehikułu, które, jak wiadomo, jest zupełnie niemożliwe w każdym większym mieście, a do tego na niedoświadczonego kierowcę czyha jeszcze cała masa zupełnie nieprzewidywalnych niebezpieczeństw w postaci chociażby parkometrów. Musiałam więc zaliczyć kilka wizyt u straży miejskiej i tłumaczyć sympatycznym panom w mundurze, że to nie moja wina i że już więcej nie będę.
To wszystko jednak byłoby zupełnie do przełknięcia, gdyby nie przewód doprowadzający płyn chłodniczy czy coś takiego. Otóż przewód ten pękł podczas jazdy i spowodował, że z samochodu zaczęły się nagle wydobywać kłęby dymu, które zupełnie uniemożliwiły mi dalszą jazdę, w związku z czym musiałam zatrzymać pojazd na środku ulicy i zaczepiać obcych mężczyzn na przystanku, aby pomogli mi przepchnąć go na chodnik. A potem było już tylko gorzej – holowanie do warsztatu, pertraktacje z panem mechanikiem i góra oszczędności na wiosenne sukienki wyrzucone w przysłowiowe błoto.
Samochodowe atrakcje jednak dopiero się zaczęły. Któregoś słonecznego poranka, kiedy jak co dzień wyszłam z domu w celu udania się do pracy, z przerażeniem stwierdziłam, że mój świeżo nabyty samochód ma przebite trzy z czterech opon. Mało pocieszające było to, że problem dotyczył nie tylko mojego pojazdu, ale wszystkich samochodów zaparkowanych w okolicy. Byłam w kropce. Nawet zmiana koła niewiele by tu pomogła, ponieważ w zapasie miałam zaledwie jedno. Zrezygnowana pojechałam do pracy taksówką. I wszystko zaczęło się od początku — telefony do kolegów po pomoc, noszenie kół do naprawy, pieniądze…
Po tygodniu mogłam jednak znów jeździć. Czym prędzej pojechałam z koleżanką do klubu. Pić wprawdzie nie mogłam, ale za to, jaka to rozkosz — móc odpuścić sobie śmierdzące autobusy i wrócić w środku nocy do domu własnym autem! Kiedy usłyszałam przed klubem odgłosy awantury, już wiedziałam, że to się nie może dobrze skończyć. I miałam rację. Ochroniarz odmówił wpuszczenia na imprezę kilku młodzieńców w dresach, a ci w akcie zemsty na odchodnym rzucili butelką po piwie prosto w mój samochód. Efekt: zbita przednia szyba. Nie muszę dodawać, że jednak zaliczyłam tej nocy podróż nocnym autobusem. Ale przynajmniej mogłam utopić moją rozpacz w kilku drinkach.
W tym miejscu się poddałam i uznałam swój romans z motoryzacją za zakończony. Pozostawiłam uszkodzony samochód na parkingu i następnego dnia do pracy pojechałam autobusem, jak za starych, dobrych czasów — słuchając muzyki i czytając gazetę. Było fantastycznie. A bilet kosztował tylko 2,80.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze