Zmiany, odc. 9
KAMELIA • dawno temuTrudno mi było pogodzić się z faktem, że mój mąż nie jest rycerzem z bajki. Nie mogłam odegnać do siebie myśli - niewygodnej jak za ciasne buty - że kiedyś był inny: czulszy, zaabsorbowany moją osobą, kochający. Że zmiana, jaka się w nim dokonała, niestety nie była pozytywna. Burza, jaka rozpętała się nad naszymi głowami niespełna rok po przysięgach małżeńskich, powoli cichła. Podjęłam próbę ratowania nas.
Jeśli młoda dziewczyna myśli, że jej życie będzie usłane różami, że spotka pięknego księcia z bajki i będzie z nim szczęśliwa do końca swoich dni, jest w błędzie. Każda róża ma kolce, książęta okazują się brzydcy i nieudolni. Czar szybko pryska. Bajka staje się rzeczywistością, a ta bywa szara, smutna i monotonna. Z drugiej strony, marzenia są fragmentem naszej natury. Psycholodzy radzą marzyć i ufać, iż część z naszych pragnień jest możliwa do zrealizowania. W ten sposób odpychamy od siebie smutki i troski, tak często spotykane w codzienności.
Mi też było trudno pogodzić się z faktem, że mój mąż nie jest rycerzem z bajki. Nie mogłam odegnać od siebie myśli — niewygodnej jak za ciasne buty — że kiedyś był inny: czulszy, zaabsorbowany moją osobą, kochający. Że zmiana, jaka się w nim dokonała, niestety nie była pozytywna. Burza, jaka rozpętała się nad naszymi głowami niespełna rok po przysięgach małżeńskich, powoli cichła. Podjęłam próbę ratowania nas. Rozmawialiśmy o tym, co się stało. Starałam się być przy Krzyśku tak mocno, jak tylko może być człowiek przy człowieku, bez ograniczania jego suwerenności; mówić mu jak się czuję, jak to wszystko teraz postrzegam. Chciałam poznać jego wnętrze, aby zrozumieć, co się z nim dzieje. Niestety mój mąż nie ułatwiał mi sprawy. Był skryty i nieskory do wyznań. Nie chciał mówić wszystkiego. Wciąż odgradzał się ode mnie murem milczenia.
Ileż można próbować? Komu wystarczy cierpliwości, by dzień za dniem starać się; wtaczać kamień pod górę i patrzeć jak jego zimne cielsko, tuż przed samym szczytem wymyka się spod rąk i stacza się w przepaść. Być może nie jestem zbyt cierpliwa. Być może dwoistość mojej natury sprawiła, że nie wystarczyło mi sił w duchowej walce o drugiego człowieka. Może kiedyś, po śmierci, jakiś anioł zapyta mnie: dlaczego nie zostałaś przy mężu, tak jak głosiłaś w słowach przysięgi przed ołtarzem? Wtedy spuszczę wzrok, skulę się w swoim jestestwie i przyznam do winy. Powiem: zbyt łatwo złożyłam broń, Krzysiek był głuchy na moje słowa i ten brak porozumienia stał się wystarczającym usprawiedliwieniem dla czynu, jakiego dopuściłam się. I wtedy anioł pokręci głową z niedowierzaniem, odsunie rękę, którą właśnie wyciągał w moją stronę i posmutnieje, gdyż anioły nie pojmują ludzkich, cielesnych słabości. Tak to sobie wyobrażam.
No właśnie. Nic, co robimy w życiu, nie pozostaje bez echa. Ból z powodu zdrady sprawił, iż zaczęłam spoglądać wstecz, szukać w pamięci takich chwil (oczywiście spędzonych w towarzystwie mężczyzny), które byłyby szczęśliwe, pełne czułości, po prostu idealne. I znalazłam je. Gdzieś tam na dnie serce odnalazłam imię, którego brzmienie nigdy nie przestało być mi obce.
Początkowo zastanawiałam się, czy to, że chcę odnowić „starą znajomość”, w dodatku w kryzysowym momencie, w chwili pełnej wątpliwości, goryczy i żalu, jest dobrym pomysłem. Nie wiedziałam, czy zagłębianie się w uczucia, jakie żywiłam do tej osoby, nie pociągnie za sobą lawiny, której skutków nie będę umiała odwrócić. Czy dojrzewająca kobieta powinna ryzykować wewnętrzny spokój dla chwili słabości? Tylko czy ja wiedziałam wówczas, czym jest spokój? A może kilka lat temu byłam emocjonalną desperatką i to, co zrobiłam, było jak skok w przepaść? Ważyłam długo tę decyzję. Jednak ilekroć zadawałam sobie pytanie, czy powinnam spotkać się z Piotrem, rozum odpowiadał: NIE, natomiast bliżej niezidentyfikowany wewnętrzny głos przypominał o tych cudownych chwilach z nim spędzonych. Oszukiwałam siebie, zaprzeczając temu, iż ten człowiek jest mi obojętny. Koniec końców, gorycz wynikająca z postępującego rozkładu małżeństwa przeważyła szalę i postanowiłam zaryzykować, stanąć twarzą w twarz z mężczyzną z przeszłości.
Do spotkania z Piotrem doszło na jednym z moich trzydniowych studenckich wyjazdów. Padliśmy sobie w objęcia kilkadziesiąt kilometrów od celu mojej podróży, w wagonie restauracyjnym. To, jak się wtedy czułam, mogę opisać tylko w jeden sposób: w ułamku sekundy, kiedy ściskaliśmy się na przywitanie, odniosłam wrażenie, że cały świat sprowadził się do tych ramion, w objęciu których właśnie tkwiłam. Zapomniałam o wszystkim i wszystkich. Zapomniałam nawet o mojej małej Oli.
Można wyobrazić sobie, co działo się w ciągu tych prawie trzech dni. Podczas godzin spędzonych na uczelni nie wiedziałam, co się wokół mnie dzieje, nie rozumiałam sensu kierowanych do mnie słów. Chwile, kiedy jechałam do Piotra, były oczekiwaniem na spełnienie, zaś przebywanie z nim mogłabym, z perspektywy czasu, porównać do picia z zachłannością osoby umierającej z pragnienia. Dałam ponieść się uczuciu. Pozwoliłam sobie na zapamiętanie się w miłości, zupełne oderwanie się od życia. Rozmowy, przytulanie, całowanie się, bliskość – to wszystko było jak ogień, który spalał mnie w zawrotnym tempie.
Jedyną rzeczą nieubłaganą i konsekwentną był czas, który położył kres utopii, jaką stworzyłam. W niedzielę po południu wsiadałam do pociągu, który miał mnie zawieść do domu.Wracałam do córki i niewiernego męża. Tylko, że nie był to powrót matki i żony, lecz kogoś, kto zrozumiał, co znaczy kochać. Wtedy nie miałam pojęcia, jak skończy się ta „afera”, czułam jednak, że dotknie nas wszystkich: Olę, Krzyśka i mnie.
Nie było łatwo. Nie jest łatwo wrócić do rzeczywistości po trzydniowym pobycie w „mieście marzeń i snów”. To, co działo się ze mną, było jak odwyk. Kuliłam się cała w sobie, nie mogąc podołać codzienności. Wszystko wydawało się szare i wyzbyte uczuć. Nie potrafiłam cieszyć się miłością Oli. Choć była tak bezinteresowna, jak tylko uczucie dziecka do matki może być, nie wystarczało mi to. Udawałam przed Krzyśkiem, że powodem smutku jest ciągły brak dialogu między nami. Próbowałam myślami wrócić do chwil z Piotrem, ale to doprowadzało mnie do jeszcze większej rozpaczy.
Minęło trochę czasu, zanim burza wspomnień osiadła jak piach na dnie morza. Pomoc nadeszła z zupełnie nieoczekiwanej strony. Do dzisiaj nie rozumiem, dlaczego Krzysiek przebaczył mi i pomógł wyjść z dołka. Może zrozumiał coś, czego ja nie rozumiałam. Może zobaczył, jak może mnie stracić? Nie wiem. W każdym razie płakałam w jego rękaw i w jego ramionach znalazłam pocieszenie. Odzyskałam męża kosztem doświadczenia. I choć ponownie imię Piotr oraz to, co z nim przeżyłam, starałam się odsunąć niepamięć, wiedziałam, że jeszcze nie raz spotkamy się, a wtedy będę musiała oddać pokłon nieznanej sile, która mnie do niego przywiązała. Dzisiaj wiem, że dałam ponieść się zarówno miłości, jak i goryczy.
Tymczasem moje małżeństwo wcale nie było uleczone. Wciąż wymagaliśmy „reperacji”, dlatego też, po długich namowach, zaciągnęłam Krzyśka do psychologa. Opowiedzieliśmy mu naszą historię. Nie zapomnę zdziwienia, jakie rysowało się na jego twarzy, gdy usłyszał, że zdrady, jakich dopuściliśmy się, są jawne i niczego nie ukrywamy przed sobą. Zalecono nam terapię. Nigdy jednak nie doszło do powtórnego spotkania z fachowcami od leczenia duszy; zrezygnowaliśmy z pomocy z zewnątrz. Byliśmy jak rozbita porcelana. I postanowiliśmy posklejać się sami. Czy to była słuszna decyzja? Bardziej jednak frapuje mnie to, czy posklejana porcelana może jeszcze czemuś służyć? Nigdy nie będzie można z niej wypić choćby łyka herbaty. Jej kształty na zawsze pozostaną oszpecone rysami, a funkcjonalność ograniczona do bycia wątpliwą ozdobą. Czy zdawaliśmy sobie sprawę ze zmian, jakie w nas zaszły? Czy kilka lat temu przypuszczałam, że był to początek agonii naszego małżeństwa?
Na pewno nie. Myślę, że Krzysiek tego też nie mógł przewidzieć. I tylko dlatego nasz związek trwał dalej, mimo piętrzących się niedomówień…
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze