Miłość do seriali
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuCudowność seriali zasadza się na ich niezwykłej właściwości przemawiania do wszystkich. Za sprawą wielowarstwowej konstrukcji, tytanicznej pracy scenarzystów i morderczego wysiłku aktorów, seriale stały się strawą dla niemal każdego i to bez straty na jakości. House’a, Dextera może oglądać idiota pospołu z mędrcem, feministka łeb w łeb z moherem. Każdy zobaczy coś innego. I o to właśnie chodzi.
Mamy wtorek. Najlepszy dzień na imprezę. Co ze sobą pocznę, pytam samego siebie, żłopiąc lurę gorzką. Mógłbym na przykład zasiąść przed telewizorem i obejrzeć sobie coś przyjemnego. Na przykład kolejny odcinek serialu The Killing, precyzyjnego kryminału nakręconego przez Amerykanów w oparciu o duński pierwowzór. Jest jeszcze Exile, świeżynka z Wielkiej Brytanii, opowiadająca o przegranym dziennikarzu, opiekującym się ojcem z Alzheimerem. BBC wypuściła nowy odcinek Doktora Who, HBO nadaje Grę o tron, mam okropne zaległości w Borgiach, co można wybaczyć ze względu na ułomności tej produkcji, odpuściłem swoją guilty pleasure czyli przygody braci Winchester z serii Supernatural. Seriale, seriale…
Popularność seriali zbiega się z głębokim kryzysem kina w jego komercyjnej, jak i artystycznej formie. Nie chcę wyjść na zrzędliwego męża wyklinającego starzejącą się żonę, lecz z prawdą nic nie zrobię – żona faktycznie zrobiła się paskudna, na domiar złego dalej udaje młódkę, kładzie na twarz kilogram tapety i próbuje się wdzięczyć, choć lico jej wisi niczym zdrajca na szubienicy. Bynajmniej nie chodzi mi o to, że współczesne blockbustery oferują wyłącznie płytką rozrywkę, gdyż taka właśnie jest ich rola, problem w tym, że rozrywka stała się mało rozrywkowa. W dalszym ciągu powstają wartościowe filmy komercyjne, żeby wymienić tylko pierwszą część Iron mana, błyskotliwe komedie w rodzaju Jaj w tropikach, czy dziełka udanie komentujące popkulturę. W tym wypadku kłaniają się znakomici Strażnicy według komiksu Alana Moore’a i aż żal bierze, że ten sam reżyser zafundował potem mdły, enerdowski sen w postaci Sucker punch, wyświetlanego niedawno w kinach. Ze sztuką wysoką jest niewiele lepiej. Almodovar staje się z wolna synonimem bełkotu realizowanego w imię jedynie słusznych, lewicowych idei, największa nadzieja Europy, Lars von Trier skompromitował się mdłym, pornograficznym Antychrystem i nikt nawet nie ma odwagi wykrztusić z siebie, jakie to było beznadziejne. Jednocześnie filmy naprawdę warte uwagi, jak Synekdocha, New York z Philipem Seymour Hoffmanem, czy Happiness Todda Solondza nie dotarły do szerszej publiczności. Mistrzami nagle zostali Darren Aronofsky i Christopher Nolan, zdolni rzemieślnicy, którzy w normalnej sytuacji znajdowaliby się gdzieś w środku peletonu reżyserów gnających po chwałę.
Przyczyna pauperyzacji kina i nagłego skoku jakościowego seriali jest jedna i ta sama i leży w ograniczeniach wiekowych stosowanych względem amerykańskich widzów. Niektóre czytelniczki Kafeterii mogą pamiętać, że coś podobnego obowiązywało u nas, za zgniłej komuny i sam musiałem nieźle nakombinować się, żeby wejść na Zabij mnie glino z Lindą. Otóż, Amerykanie mają to dalej, mało tego, traktują to równie poważnie, co przysięganie na Konstytucję. Stąd, producenci inwestujący sto milionów baksów w jakiś tytuł, stają na uszach, by film zyskał osławioną kategorię P-13, czyli by na seanse wpuszczono tzw. młodszą młodzież. Innymi słowy, dochodzi do kastracji dzieła pod kątem percepcji dzisiejszych trzynastolatków, wycinając krew wszelką, brzydkie słowa oraz cycki. Jeśli dodamy do tego wyścig firm produkujących efekty specjalne, ujawni się obraz całości.
Jednocześnie, tak sztywna cenzura prewencyjna nie obowiązuje (a przynajmniej mniej ciśnie) w prywatnych stacjach telewizyjnych, zwłaszcza tych, które nadają w kodowanym paśmie kablowym i mają czelność wymagać dodatkowych opłat od telewidza. Gdzieś, w początkach mrocznych lat dziewięćdziesiątych odkryto, że serial może być czymś więcej, niż tępą rozrywką. Takie X-files wzorowało się jeszcze na ramotach w stylu Twilight zone, ale oferowało nową jakość za sprawą dojrzałych scenariuszy i kapitalnego prowadzenia dwójki głównych bohaterów. Ciut wcześniej David Lynch realizował formułę psychodelicznej opowieści obyczajowej w ramach przesławnego Twin peaks. Potem już poszło, pojawiły się kamienie milowe: Desperate Housewives, Lost, Dexter i teraz mamy to, co mamy.
Stało się tak z wielu przyczyn. Kolega po piórze uważa, że filmy są nowoczesnym ekwiwalentem opowiadań, zaś seriale grubych powieści. Kolega ów słynie z mądrości, więc zapewne ma rację. Serial ujawnia możliwości zupełnie kinu obce, także ze względu na długość metrażu. W ciągu dwóch godzin seansu trudno zbudować wiarygodnych bohaterów, rozsnuć sensowną intrygę z jeszcze sensowniejszą puentą, o rozplanowaniu wątków pobocznych, drugiego i trzeciego planu w ogóle można zapomnieć. Łączy się z tym zupełnie inna funkcja aktora i wcale nie mam na myśli tego, że zgodnie z logiką Hollywoodu Johnny Depp, George Clooney czy Robert Pattinson mają precyzyjnie wyliczony czas obecności na ekranie, wskutek czego scenarzysta z reżyserem stają na głowie celem odpowiedniego przekształcenia fabuły. W serialach pojawiają się nieznane twarze, ewentualnie samotny celebryta, średniej zresztą wielkości, jak Ron Perlman błyszczący w obsadzie Sons of Anarchy. Owocuje to zupełnie innym stosunkiem do roli, do budowania postaci, wyrażającej się w braku szarży i przerysowania, całej tej komiksowości właściwej kinu hollywoodzkiemu. Aktor serialowy rezygnuje z przesady na rzecz uczciwej roboty, nie wysuwa się przed swojego bohatera, lecz się w niego wciela.
Jak to często bywa, o popularności seriali przesądziła praktyka. Sam fascynuję się sztuką filmową i doskonale wiem, jak wiele tytułów kinowych muszę przekopać, aby natrafić na coś ciekawego. Niekiedy, trawię całe popołudnia oglądając pierwsze kilkanaście minut kolejnych pełnometrażowych hitów, wtop, rzeczy znanych i nieznanych, co w najlepszym razie owocuje obejrzeniem jednego w miarę emocjonującego tytułu. Analogiczne poszukiwanie w świecie seriali przynosi nawet kilkadziesiąt godzin rozrywki przyjemnej, a nawet, o zgrozo, zmuszającej do myślenia. Taka sytuacja potrwa jeszcze trochę, gdyż seriale, póki co, nie zdradzają oznak zmęczenia. Kiedy jeden się kończy, ewentualnie schodzi z poziomu, czeka już kilka innych, wartych obejrzenia.W ciągu dwudziestu lat doszło do sytuacji niewyobrażalnej z naszej perspektywy. Seriale, wcześnie rozrywka sympatyczna, lecz rażąco kretyńska (żeby wspomnieć jedynie Dynastię z pociotkami, wszelkiego rodzaju Drużyny A i McGyvery) nie tylko zyskała na jakości, lecz obcowanie z nią stało się niejako obowiązkiem każdego porządnego wykształciucha. Ten, i tak przeciążony rozlicznymi zadaniami dla swojego, niezbyt mocarnego umysłu, ma nowe zadanie. Musi zapoznać się z klasyką serialową i pilnie tropić nowości, wypadałoby błysnąć znajomością jakiegoś mniej popularnego tytułu, wstrzelić się w jakąś błyskotliwą analizą, co oczywiście jest szalenie kłopotliwe. Wiem coś o tym, bo sam przecież wykształciuchem jestem. Żywię nadzieję, że los mój i innych jajogłowych niedługo przestanie obchodzić kogokolwiek.
Cudowność seriali zasadza się jednak na ich niezwykłej właściwości przemawiania do wszystkich. Za sprawą wielowarstwowej konstrukcji, tytanicznej pracy scenarzystów i morderczego wysiłku aktorów, seriale stały się strawą dla niemal każdego i to bez straty na jakości. Toż House’a czy Dextera może oglądać idiota pospołu z mędrcem, feministka łeb w łeb z przysłowiowym moherem. Każdy zobaczy coś innego. I o to także chodzi.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze