Czterdziestolatek idzie na randkę
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuPomieszkuję u mojego przyjaciela. Przyjaciel niedawno nałożył piąty krzyżyk na muskularny kark. Udanie rozwiedziony, dokonał rewitalizacji swojego życia. Zmienił dietę, zapisał się na siłownię i biega po wrocławskim Parku Szczytnickim przynajmniej cztery poranki w tygodniu. Pracuje, zarabia. Pije dużo wina. Odnowił stare znajomości, skąd wziąłem się też ja.
Erotyczny los mojego przyjaciela wypada uznać za urozmaicony, a nawet godny zazdrości. Cisnąwszy obrączkę do Odry, sam rzucił się w odmęty knajpianego życia i ani myślał wypłynąć. Wspominał, że średni czas od zapoznania dziewczyny do rozpięcia stanika wynosił cztery godziny. Opracował specjalny system przepędzania wykorzystanych kobiet i, co tu kryć, celował w ilość kosztem jakości. Nabrał od tego wszystkiego prawdziwie samczej potęgi. Mówił głośno, dobitnie, a każdy jego ruch był gestem wodza, decydującego właśnie o losie członków pokonanego plemienia.
Przez pierwsze miesiące takiego życia mojego przyjaciela przepełniała radość i energia. Później, pojawiły się w niej krople goryczy, doprowadzając w końcu do całkowitego zatrucia. Przyjaciel pisał do mnie nad ranem (łączy nas bezsenność), narzekając na okropieństwo knajpianych nocy. Gdy się widywaliśmy, zwieszał głowę nad ostatnim kieliszkiem i narzekał na pustkę swojego życia. Znudziły mu się małolaty wyrywane z knajp na Igielnej i pod nasypem. Narzekał na mnogość kontaktów facebookowych, przytomnie zauważył, że pogruchotał parę serc i jest mu teraz głupio.
Aż wreszcie zaszła zmiana. Najpierw pokazał mi zdjęcie pewnej pięknej dziewczyny, do tego w jego wieku, solidnie osadzonej zawodowo i spektakularnie rozwiedzionej. Wyznał, że chodzą wokół siebie od jakiegoś czasu, obwąchują jak psy. Każde, bogate bagażem nieprzyjemnych doświadczeń, bało się ryzykować. Czuli jednocześnie, że mogą stracić coś fajnego, coś co będzie im potrzebne.
Niedawno odwiedziłem mojego przyjaciela, wieczorem zrobiliśmy to, co zawsze robimy, a jednak rankiem znalazłem go odmienionego. Kręcił się po chałupie, nie wiedział, co ze sobą zrobić. Skakał od kuchni do łazienki. Jednocześnie robił kawę, sprzątał stół i golił sobie części rozrywkowe, czego, dodajmy, wcześniej nie czynił. Uniosłem ciężką, zadymioną głowę i zapytałem, co właściwie wyrabia. Spojrzał na mnie przerażonym wzrokiem i rzekł, że idzie na randkę. Wreszcie się umówili. Tak powiedział i zaraz zżarł pół pudełka leków na potencję.
Zdziwiłem się, ale krótko. W pełni chłopa rozumiem. Sama sytuacja, w której dwoje ludzi, po paru miesiącach obwąchiwania się, wreszcie idzie na randkę, jest bardzo stresująca. Od jej przebiegu zależy sensowność wcześniejszych oczekiwań. Gdy nie wypali, tych dwoje wróci do bezpiecznej pustki. Przestraszą się i uciekną? Niedobrze. Pójdą na siłę w kontynuowanie znajomości? Też nie najlepiej.
Przyjaciel zdawał sobie sprawę z tych obciążeń, lecz coś innego niepokoiło go daleko bardziej. Ostatnie dwa lata spędził, łowiąc dziewczyny po knajpach, na darmowego drinka, wcześniej, od ostatniego roku studiów kisił się w sosie małżeńskiej wierności. Żonę, dodajmy, poznał jakoś tak w rejonach matury. Innymi słowy, ostatni raz na randce był jakieś dwadzieścia lat temu.
Oto sedno sprawy. My, czterdziestolatkowie nie potrafimy chodzić na randki. Nie wiemy już, co na nich się robi. Sam nie byłem na randce odkąd pamiętam. W gruncie rzeczy, przychodzą mi na myśl jakieś najpotworniejsze otchłanie ogólniaka. Zawsze uważałem, że jeśli ludzie chcą pójść ze sobą do łóżka, to, do diabła, niech idą natychmiast, skracając do minimum taniec godowy. Uwikłani w studenckie pijaństwo, w rodzinność, w rozwody zapomnieliśmy czym jest randkowanie, lub nawet nie zdołaliśmy się tego nauczyć (przypuszczam nawet, że pokoleniu internetu 2.0 termin randki jest z gruntu obcy). Na randki chodzą przecież tylko bogaci Amerykanie w komediach romantycznych.
I tak sobie stał, ten mój przyjaciel, przed wyjściem na randkę, nieszczęśliwy i kompletnie zagubiony. Zastanawiał się, dokąd pójdą (pierwszym etapem był spacer), co powinien mówić i kiedy nachylić się do pocałunku. Wyrzucał rzeczy z szafy, zmieniał garnitur na kurtkę dżinsową i cały czas ganiał do łazienki, żeby zmyć stare perfumy i użyć nowych. Wrócił do papierosów, walnął setkę na odwagę i zaraz przeraził się, że pinga nie zapinga za sprawą nadmiaru spożytego alkoholu.
Przyglądałem się temu wszystkiemu z mieszaniną smutku i rozbawienia. Facet gotów był dzwonić z pytaniem o radę do wszystkich wpisanych do książki telefonicznej w smartfonie. Nagle mnie olśniło. Tak samo zachowywałem się w wigilię mojej męskości, kiedy zaczynałem spotykać się z dziewczynami. Też zmieniałem ubrania, wybierałem trasy spacerów, zastanawiałem się co powiedzieć, no i byłem przejęty prawie tak, jakbym miał poprawkę z matematyki.
Czterdziestolatek, w jakiś sposób, powraca do wieku młodzieńczego. Boi się randek. Nie wie, na czym randki polegają. Poszedł z sercem na ramieniu, osiemnastolatek czterdziestoletni.
Piszę te słowa zachodząc w głowę, jak mu tam idzie. Zapewne przespacerowali się po ogrodzie japońskim, potem wsiedli w taksówkę i pojechali gdzieś do centrum na wino. Na szczęście, oboje są pijący. Co potem się podzieje, nie jest moją sprawą, ale i tak się dowiem. Nie zamierzam jednak się dzielić. Mam nadzieję, że — cytując „Casablancę” - będzie to początek pięknej przyjaźni.
A wy, dziewczyny, pamiętajcie. Czterdziestolatkowie nie znają randkowania i boją się go bardziej niż pryszczate chłopaki z liceum.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze