Niebiański orszak
JOANNA BUKOWSKA • dawno temuBędę absolutnie szczera: nikt bardzo bliski mi nigdy nie umarł, śmierć mnie nie dotknęła zbyt mocno albo nawet wcale. Kiedy byłam dzieckiem umarła moja prababcia. Umarła w wyniku przytrzaśnięcia tapczanem i jest to historia prawdziwa. Prababcia ścieliła łóżko, a ponieważ łóżko, czyli tapczan, miał mniej więcej tyle lat, co prababcia, o ile w 1904 roku produkowano już tapczany – nawet jeśli nie, to niewiele mniej lat miał ów pechowy sprzęt.
Będę absolutnie szczera: nikt bardzo bliski mi nigdy nie umarł, śmierć mnie nie dotknęła zbyt mocno albo nawet wcale. Kiedy byłam dzieckiem umarła moja prababcia. Umarła w wyniku przytrzaśnięcia tapczanem i jest to historia prawdziwa. Prababcia ścieliła łóżko, a ponieważ łóżko, czyli tapczan, miał mniej więcej tyle lat, co prababcia (o ile w 1904 roku produkowano już tapczany – nawet jeśli nie, to niewiele mniej lat miał ów pechowy sprzęt), to właśnie w momencie, kiedy prababcia schylała się nad otwartym tapczanem, żeby umieścić tam pościel haftowaną przez zakonnice, pościel, którą dostała w wianie, kiedy wychodziła za pradziadka (który umarł jeszcze zanim ja się urodziłam), wiec, kontynuujmy, akurat w tej pechowej chwili jakaś stara sprężyna, zahaczka, czy też inny czynnik boski, urwał się był i pokrywa tapczanu z całą siłą rąbnęła w prababcię, wysyłając ją w ostateczną podróż. To musiało być przeznaczenie, ponieważ akurat był 31 grudnia, a prababcia urodziła się 1 stycznia i lubiła w życiu porządek, i żeby wszystko było równiutko od – do, nic dziwnego zatem, że prababcia zeszła śmiertelnie przeżywszy lat równo osiemdziesiąt. Byłam wówczas dzieckiem, jako się rzekło i jakoś chyba bardzo łagodnie mnie poinformowano o śmierci prababci, nie używając nawet słowa “śmierć”, a tym bardziej “tapczan”, toteż nie pamiętam, bym to jakoś szczególnie przeżyła. Poza tym specjalnie nie miałam kontaktu z prababcią, ponieważ prababcia była już w takim wieku, że miała kontakt głównie z telewizorem i to jednostronny: telewizor do niej mówił, a ona tylko słuchała i patrzyła.
Potem umarł mój dziadek od strony mamy, ale jakoś mnie to nie obeszło, ponieważ dziadka widziałam tylko raz w życiu, to znaczy w moim życiu, ponieważ kiedy go zobaczyłam po raz pierwszy i ostatni – biedak już nie żył. Leżał na marach i nawet mi się trochę zrobiło przykro, że nigdy go nie poznałam, ale było za późno. O tym, że dziadek żyje, dowiedziałam się na kilka tygodni przed jego śmiercią, ponieważ dziadek już wcześniej miał uchodzić w moich oczach za umarłego, a to z przyczyny takiej mianowicie, że się babcia z nim rozwiodła. Taki rodzinny – jak na owe czasy i moją rodzinę w owych czasach – skandalik. Dziadek był hulaszczym birbantem, obrzydliwie bogatym, a jego była żona, czyli moja babcia, dotąd jeszcze wznosi oczy ku niebu i wylewa z nich tony łez, wyliczając swoich siedemnastu starających się, a przy każdym z rozczuleniem wspomina o jego zaletach i powtarza sakramentalne “czemu ja wyszłam za Józefa, a nie za Kazimierza, Władysława, Jana” i tak dalej. Nie wiem, jak tamci, ale dziadek Józef umarł z pewnością. Miałam wówczas siedemnaście lat. Śmiem twierdzić, że część cech odziedziczyłam w prostej linii po dziadku Józefie.
Potem przyszła kolej na babcię i dziadka od strony ojca. Bez wdawania się w szczegóły powiem po prostu, że w zasadzie w ogóle ich nie znałam.
Sami Państwo widzicie, że mnie to jakoś omija i w związku z tym naprawdę czasem drżę, no bo musi się coś zdarzyć w końcu nie daj Boże komuś bliskiemu, albo nie daj Boże mnie, że się tu popiszę swoim egoizmem. Prawdę powiedziawszy pałam żądzą życia i się czuję nieśmiertelna, chyba że akurat mam kaca.
Na mojej imprezie imieninowej moi weseli znajomi w porze rannej siedzieli już w kuchni, a ja już grzecznie w łóżeczku, a oni w tej kuchni, a ja jak zewłoczek i niewiele do mnie już dochodziło, ale śpiewy dochodziły. Śpiewali “Niebiański orszak niech twą duszę przyjmie”, ale chyba nie chodziło o moją duszę (najbliższy cmentarz koło mnie jest żydowski, a ja rzymskokatolicka), tylko tak ogólnie im się to zdało zabawne i mnie też, a może zresztą chodziło właśnie o moje doczesne truchło złożone na łożu po trudach imieninowego ekh, uhm, przyjęcia.
Ten “Niebiański orszak” mnie później melodyjnie prześladował przez dobry tydzień. A w tak zwanym międzyczasie przyjechała do mnie koleżanka z daleka, co oprócz mnie miała jeszcze jedną koleżankę w Krakowie, ale zechciała zatrzymać się u mnie, a z tamtą – Izą, widziałyśmy się ze dwa razy. Iza była sympatyczna, miała dołeczki i chciała się zaprzyjaźnić, a ja się nie lubię tak od razu przyjaźnić. Jakoś tak parła ku mnie, i że będzie jeździć ze mną na konie. Ponieważ do jazdy konnej potrzebne jest mi towarzystwo głównie konia, to się wymigiwałam, że może, że się zobaczy, że nie wiem, czy pojadę w najbliższą sobotę, no to zobaczymy, i na tym stanęło, a moja koleżanka miała Izie dać mój numer telefonu, a ja koleżance mówiłam, wiesz co, to tej Izie nie przypominaj, może zapomni, bo niby czemu ja mam z kimś, kogo prawie nie znam wybierać się, kurcze, na konne przejażdżki?
No i pojechałam bez niej i jeszcze po drodze mówiłam sobie “Boże, niech ona nie zadzwoni”, wsiadałam na konia i jeszcze przyzwoicie nadstawiałam ucha do komórki, czy nie dzwoni, ale odetchnęłam, bo nie, potem sobie troszki pohasałam, ale asekuracyjnie, bo mi po głowie chodził ten “Niebiański orszak”, a ja na razie nie chcę, żeby moją duszę przyjmował ktokolwiek gdziekolwiek, nawet jeśliby tam miało być fajniej i bardziej bezproblemowo niż tu. I nawet raz czy dwa, jak mi się noga cokolwiek przy skoku wymskła ze strzemiona, to sobie myślałam, że mnie może kiedyś szlag trafi, bęcnę, kopytem mi bydle przejedzie po czaszce, pogruchotaną capnie zębiskami za nos i doczesną moją powłokę powlecze hen, daleko.
Za każdym razem tak myślę, szczerze mówiąc.
Nic takiego się jednakowoż nie stało.
I minął dzień, i nadszedł poranek, proszę Państwa, i obudziłam się całkiem żywa i słońce – wyjątkowo – jakoś tak radośnie świeciło, motylki latały, była niedziela, cały świat boży się radował, święty Franciszek popylał po niebieskich łączkach i rozmawiał z ptaszętami, aniołki śpiewały na chwałę Najwyższemu, niebo się do mnie uśmiechało, życie stało dla mnie otworem, wspominałam sobie miło moje z dnia poprzedniego konne postępy i myślałam sobie, że następnym razem wezmę jeszcze wyższą przeszkodę, że następnym razem poćwiczę może jakiś parkur, albo w ogóle zrobię jakieś salto na tym koniu, nieistotne.
I wówczas właśnie zadzwonił mi telefon, a w telefonie odezwała się moja koleżanka, która co dopiero była z wizytą, i mówi, wiesz, Iza już nie będzie chciała jeździć z tobą na konie.
?
Bo Iza nie żyje. Wypadek.
I kiedy sobie pomyślę, że ona już nie żyła wówczas, kiedy myślałam “Boże, niech ona nie dzwoni”, to sądzę, że miłościwy Pan Bóg musiał mi rysować kółko na czole.
Nikt bardzo bliski nigdy mi nie umarł, to prawda, ale niczyja śmierć mnie nie dotknęła tak mocno. A na pogrzebie śpiewali “Niebiański orszak niech twą duszę przyjmie”.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze