Matka Polka zbiera lajki na Facebooku
MARTA KOWALIK • dawno temuSą różne sposoby na zniszczenie dziecku życia. Rodzic ma pod tym względem niezliczone możliwości. Można nie szczepić, przekarmiać śmieciowym jedzeniem, albo nie kupować zabawek edukacyjnych. Ale da się to zrobić też znacznie prościej: od zygoty kompromitując dziecko w serwisach społecznościowych. Przodują w tym Matki Polki przekonane o konieczności dzielenia się z całym światem fotograficznie udokumentowanymi informacjami z życia dziecka. Wszystkimi informacjami.
Kiedyś gdy urodziło się dziecko, to przez kilka pierwszych lat nie miało nawet imienia. Nie opłacało się go nadawać, bo i tak większość potomstwa umierała przed siódmym rokiem życia. Dzisiaj za to dzielimy się informacjami z życia dziecka już od momentu obsikania testu ciążowego, tak jakby to nam pierwszym w historii ludzkości miało urodzić się dziecko. Kiedy technika pójdzie jeszcze bardziej do przodu, niektórzy zaczną też z pewnością relacjonować „staranka o fasolkę”. W internetowym świecie mam nie uprawia się bowiem seksu, tylko stara o dziecko, skrajnie infantylne jednostki piszą nawet o „przytulankach” i dzielą się informacją, że tym razem przytulanie nie przyniosło żadnych efektów. A orgazm to co, pies? Żal tylko mężów, bo coś takiego może skutecznie obrzydzić akty płciowe.
No, ale załóżmy, że już mamy ten pozytywny wynik testu. Wrzucamy fotografię, czekamy na lajki. I w tym momencie oczywiście śmiertelnie obrażamy się na tych znajomych, którzy w ciągu piętnastu minut nie „polubili” zdjęcia. Potem robimy wirtualne konsultacje w sprawie imienia, co nam zajmuje kilka następnych miesięcy. Codziennie rano ustawiamy jako status jakieś kosmiczne miano typu Mściwój i czekamy na lajki. Ich brak uznajemy za deficyt zainteresowania losami potomka. Ci, którzy nie zagłosowali w rozesłanym znajomym quizie „Kleofas czy Innocenty”, bo uważają oba imiona za nieszczęście dla dziecka, natychmiast oczywiście wypadają z listy znajomych.
W międzyczasie informujemy wszystkich o naszych mdłościach oraz innych dolegliwościach ciążowych typu żylaki odbytu. Nawet jeśli wcześniej byłyśmy subtelne, to teraz cały świat wie, że od rana chce nam się… hm, wymiotować i że puchną nam kostki. W końcu ciąża to błogosławiony stan, a Biblia głosi, że błogosławieństwem trzeba się dzielić. No, to się dzielimy. Jeśli ktoś „polubi” nasze żylaki odbytu, obrażamy się za brak wrażliwości. Jeśli nie, za brak zainteresowania.
Potem przychodzi czas na zdjęcia z „brzuszkiem”. Tu można wybrać dwie drogi: estetyczną oraz fizjologiczną. Estetyczna polega na tym, że wrzucamy zdjęcia typu brzuch na tle zachodzącego słońca, albo sesja w stylu retro. Nasz małżonek zaś przybiera pozę idioty marzycielsko wpatrzonego w rzeczony brzuch. Każdy, nawet najmądrzejszy facet, na zdjęciu z brzuchem wygląda jak kretyn. Znajomi piszą: „przyszły tatuś pęka z dumy!”, a jak nie piszą, to wiadomo.
Fizjologiczna: pokazujemy rozstępy, bo przecież ciąża to normalna ludzka rzecz, a my jesteśmy wyemancypowane i pozbawione uprzedzeń. Ale i tak czekamy na komentarze: „świetnie wyglądasz! Z pewnością łatwo wrócisz do formy!” i łaskawie odpisujemy, że ćwiczymy jogę, choć oczywiście figura nie jest ważna: liczy się dobro dzidziusia. I lecą lajki.
Warto pamiętać, by mieć zawsze przy sobie smartfon. Dzięki temu możemy w strategicznej chwili nadać komunikat: „jaaaadę na porodówkę!”, a potem od razu wrzucić zdjęcia nowego obywatela wysmarowanego płynami fizjologicznymi. Podajemy też wymiary, punkty Agpar, horoskop i ascendenty, żeby ludzkość wiedziała, czego się po naszym potomku spodziewać.
W tym momencie dopiero otwierają się niezliczone możliwości o charakterze filozoficzno-metafizycznym: można napisać rzewną historyjkę o tym, jak to poród był najpiękniejszym wydarzeniem w naszym życiu i walnąć jakąś myśl a la Coelho: „Prawdziwe życie zaczęło się dziś”, czy tam „Dziecko zmieniło pustkę mej egzystencji” i dać do zrozumienia, że szkoła/studia/praca/mąż/przyjaciele i znajomi na fejsie to było wszystko nic. A oni oczywiście mają się cieszyć i lajkować.
Wskazane są także podziękowania dla położnej i zaproszenie jej do znajomych, żeby mogła napisać na naszej „ścianie”, że nigdy nie było tak dzielnej matki i tak pięknego noworodka. A niech cholera spróbuje tego nie zrobić, to napiszemy, że nawet beznadziejna opieka w szpitalu przy ulicy X nie zniszczyła piękna porodu.
Jeśli nie możemy się ruszyć po cesarce i wysiadł nam telefon, niebagatelna jest rola męża, który powinien to wszystko za nas udostępnić ludzkości. Brak aktualizacji może zniszczyć związek, bo matka po powrocie do domu powinna móc wejść do sieci i przeczytać dokładnie tyle banalnych komunikatów: „gratulacje dla szczęśliwej mamuśki” albo „witaj na świecie, Kleofasie”, ilu ma znajomych. Inaczej poczuje galopujące symptomy depresji poporodowej.
A potem wiadomo: pierwsza zużyta pielucha, pierwszy uśmiech, pierwszy krok, pierwsze słowo… i to wszystko ze zdjęciami. Tak aż do przedszkola, bo za parę lat kilkulatki będą umiały prowadzić swój własny profil. Wtedy same będą mogły zbierać lajki na własną rękę.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze