Czy warto być zazdrosnym?
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuZazdrość jest jedynym złym uczuciem, z którego nie wynika nic dobrego. Podejrzewając partnerkę o niewierność unieszczęśliwiam siebie i ją. Ją – bo ujawniam brak zaufania. Sam zaś skazuję się na życie w piekle podejrzeń i staję się ofiarą własnej głupoty. Zazdrość funkcjonuje w kompletnym oderwaniu od realiów - niewierny partner najczęściej znajduje się poza podejrzeniami i odwrotnie – jeśli zwiążemy się z kimś uczciwym, błyskawicznie zaczniemy go podejrzewać. Nie znam związku, któremu zazdrość by pomogła, każda smycz w końcu się przetrze, a najspokojniejszy nawet facet dojdzie do wniosku, że skoro obciążają go nieustanne podejrzenia, to coś w nich musi być. Jeśli ktoś zadręcza człowieka zazdrością, najlepiej dać mu powód.
Zazdrość jest chyba jedynym złym uczuciem, z którego nie wynika nic dobrego.
Weźmy chciwość. Paskudna to cecha, zwłaszcza, że naraża skąpca na śmieszność – momentami taki przypomina wujka McKwacza, nurzającego się w skarbcu pełnym złota, zarazem, trzęsącego się nad każdą centówką. Chciwość unieszczęśliwia, oznacza udrękę bliskich i wieczną szarpaninę z samym sobą, koniec końców oderwanie się od świata, życie we własnej, ponurej bajce. I jeszcze ludzie nas nie znoszą. Niemniej, z chciwości wynika coś dobrego, mianowicie, puchnące konto, a że skąpiradło żyje raczej nerwowo, jest realna szansa, że kopnie w kalendarz, pozostawiając zgromadzony majątek w rękach rozrzutnych spadkobierców.
Można wyliczać dalej. Jeśli wskoczyłem w buty rozpustnika-sercołamacza to moje życie jest zbudowane na ludzkiej krzywdzie, niemniej, z tego draństwa wyciągam coś korzystnego dla siebie, czyli własną przyjemność. Niekiedy zdarza się i przyjemność obopólna. Kradnąc, powiększam swój majątek i żyje mi się lepiej, nawet jako morderca jestem władny polepszyć swój byt, pod warunkiem rzecz jasna, że umknę sprawiedliwości. Obżarstwo daje doznania smakowe. Gniew pozwala uwolnić złe emocje, oczyści człowieka, zwłaszcza jeśli ten ma dość rozumu by nie wyżywać się na bliskich. Pociąg do używek, to intensywne ciążenie do nieprzytomności oferuje całkiem konkretne frajdy. Tak mógłbym jeszcze długo. Niemal każdemu złemu nawykowi, niedobrej cesze i ułomności można przypisać, od biedy jakieś korzyści, nie niwelujące najczęściej makabrycznie przykrych konsekwencji. Z zazdrością jest inaczej.
Podejrzewając partnera o niewierność, czy choćby jakieś potworne flirty unieszczęśliwiam siebie i jego. Jego – bo ujawniam przykry brak zaufania. Sam zaś skazuję się na życie w piekle podejrzeń i staję się ofiarą własnej głupoty, jakbym wielkim wysiłkiem wytargał pianino po schodach, na dziesiąte piętro tylko po to, by następnie zleciało mi na głowę. Zazdrość ma tę dziwaczną cechę, że funkcjonuje w kompletnym oderwaniu od realiów, to znaczy, że niewierny partner najczęściej znajduje się poza podejrzeniami i odwrotnie – jeśli zwiążemy się z kimś rozpaczliwie uczciwym w monogamii, błyskawicznie zaczniemy podejrzewać go o romanse ze wszystkimi, łącznie ze stróżem, panią w przedszkolu i dziadem proszalnym. Piszę to, jak mi się widzi, dosyć świadomie, bo zdarzył mi się związek z koleżanką działającą tak intensywnie na polu towarzysko erotycznym, że moje rogi były rozmiaru starego łosia, przez drzwi przechodziłem bokiem i żadną miarą nie dałem rady wsiąść do windy.
Być może się mylę, ale w zazdrości widzę wyłącznie siłę niszczącą, coś co zżera od środka niczego w zamian nie oferując. Lubię przywoływać przykłady jednostkowe, lecz tutaj mamy tego tyle, że można sobie oczy podpić ludzkim nieszczęściem. Znam facetów, którzy muszą tłumaczyć się z każdego wyjścia, a partnerka prędzej uwierzy w UFO, które właśnie wylądowało w ogródku, niż w prosty fakt, że chłop wychodzi napić się piwa z kumplem, a nie śmigać w towarzystwie chętnych koleżanek. Teraz, kiedy upowszechniły się aparaty fotograficzne w telefonach, dzieje się jeszcze gorzej i znam też takich, co muszą, godzina w godzinę, dawać MMS-owe świadectwo odnośnie tego gdzie są i co wyrabiają. Oczywiście w drugą stronę dzieje się podobnie, z tym, że ratuje je śmieszność. Facet, włóczący się za swoją dziewczyną wszędzie, nie wyłączając damskiej ubikacji, warczący niczym pinczer na urojoną lub prawdziwą konkurencję, zwyczajnie jest komiczny. Być może ubaw jest jakąś wartością, czymś pozytywnym – nie wydaje mi się.
Zazdrość uzasadnia się na dwa sposoby. Pierwszy wynika ze słusznego rozeznania sytuacji. Mój kolega, z zawodu informatyk, a więc właściciel bardzo konkretnej erotycznej wyobraźni ma dziewczynę młodą i piękną, niestety, okropnie jej nie docenia i, uwolniony choć na moment z jej słodkiego jarzma, rzuca się w wir życia, próbując wyrwać dosłownie cokolwiek. Na upartego, można zrozumieć tę biedną kobietę – włóczy się za ukochanym dosłownie wszędzie, nie wyłączając krótkiej wyprawy do monopolowego, gdyż i tam, o zgrozo, może się zdarzyć rozpustna kasjerka. Mordęga związana z takim pilnowaniem wydaje się czymś heroicznym na miarę obrony słynnego wąwozu przez Spartan, szczęściem, zagrożenie jest odpowiednio mniejsze. Rzeczony informatyk, nim uruchomi w sobie lowelasa, lubi chlapnąć sobie dla kurażu od pięciu piwek wzwyż i rusza na podbój w chwili, gdy ma wyraźne trudności z utrzymaniem postawy pionowej. Atrakcyjność największego nawet przystojniaka, leżącego na stole, pod stołem lub bełkoczącego wyrazy uwielbienia na moment przed zaśnięciem jest dyskusyjna, innymi słowy, delikwent ten sam dba o to, by pozostać wiernym swojej ukochanej. Z moich informacji wynika, że odniósł w tym sukces. Zazdrość w tym świetle jawi się czymś niepotrzebnym i bezsensownym.
Drugi sposób wiąże się ze słynnym, świętym spokojem. Spokój ów to niezwykłe dobro, dla którego niejeden da się spalić żywcem. Niemal każda kobieta oczekuje, by jej facet zdradzał przynajmniej pozory porządności. Nie włóczył się po knajpach, dbał o higienę i przedkładał romantyczne wieczory nad ubaw z kolegami. Chłop, rzecz jasna, woli na odwrót. I tutaj pojawia się zazdrość w ujęciu łagodniejszym, jako pantomima. Kobieta uruchamia całą lawinę podejrzeń: gdzie byłeś, z kim byłeś, czemu tak długo, a ta blondynka to w ogóle kto? Facet zaczyna się tłumaczyć, rozumiejąc jednocześnie bezsens tego, co wyklaruje, pytania i podejrzenia pojawią się ponownie, tak w nieskończoność – to próba sił, w której my, mężczyźni, mamy niewielkie szanse na zwycięstwo. Wreszcie, ustępujemy, dla świętego, przenajświętszego spokoju odpuszczamy sobie kolegów, wieczorne wyjścia, siedzimy na czterech literach, budując na strzępach własnych nerwów spokój ogniska domowego.
W tym jednak wypadku nie mam mowy o zazdrości, lecz jedynie o granie zazdrością, używanie pacynki w celach partykularnych. Przecież kobieta nie wierzy w to, że facet naprawdę ma kochankę, że się szlaja w poszukiwaniu łatwej miłości, a nawet gdyby to robił – co z tego? Chodzi wyłącznie o zatrzymanie go w domu i przytwierdzenie do siebie. Chylę głowę przed tę mądrością. Ja i większość znanych mi mężczyzn dalibyśmy sobie rękę urżnąć, żeby nikt nie ciosał kołków na głowie. Co zabawne i smutne zarazem, zastosowanie tej samej metody tylko odwrotnie nie przynosi żadnego rezultatu: dziewczyna będzie chciała wyjść to wyjdzie, niezależnie od męskich jęków, awantur i protestów. Wszystko, koniec końców niknie w kłótni, awanturze, rozstaniu i ogólnym nieszczęściu.
Nie znam związku, któremu zazdrość na dłuższą metę by pomogła, każda smycz w końcu się przetrze, zaś najspokojniejszy, najłagodniejszy nawet facet dojdzie wreszcie do wniosku, że skoro obciążają go nieustanne podejrzenia, to coś w nich musi być. I zacznie wyciągać praktyczne wnioski. Bo jeśli ktoś naprawdę zadręcza człowieka swą zazdrością, najlepiej jest dać mu powód.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze